Krótki, mimowolny cykl niderlandzki.
Odcinek drugi.
To też reedycja płyty sprzed kilku lat, ale tym razem, w przeciwieństwie do Odyssice jest to zespół, który już zakończył swoją działalność. W połowie lat dziewięćdziesiątych nagrali dwa albumy studyjne i jeden koncertowy, a potem odgwizdali koniec meczu. Chociaż dwaj liderzy grupy, bracia ten Bos, dalej kontynuują karierę muzyczną, tylko, że pod nazwą Enorm.
Nie był to za swojego żywota zespół zbyt prominentny w progresywnym światku, raczej jeden z wielu, jak się teraz już zdążyłem zorientować. Nic dziwnego, że znaczącej popularności nawet wśród prog-fanów się nie dorobił. Jednak ta płyta mnie przekonała. A chyba najbardziej dzięki wokaliście, może nieco krzykliwemu i o niezbyt rewelacyjnym głosie, ale śpiewający tak energicznie i z zadziorem. Całkiem miła odmiana po zwisającej z mikrofonu anemii okupującej etaty śpiewaków w wielu współczesnych rockowych bandach. Początkowo, po pierwszych kilku minutach, miałem ochotę majtnąć tym krążkiem do najbliższego kosza na śmieci, ale właśnie wokalista powstrzymał mnie przed tym niezbyt rozważnym krokiem, bo sama muzyka wydawała mi się strasznie sztampowa i konwencjonalnie neo-progowa, tak do bólu. Właściwie ten krążek taki jest, ale poza tym jest też, mimo wszystko, całkiem niezły. Na pewno równy, wszystkie utwory są na podobnym, przyzwoitym poziomie, chociaż przydałoby się jakieś drobne wyskoki powyżej tego poziomu, dwa, trzy utwory, z którymi Marathon kojarzyłoby się bardziej. Mimo to płyty słucha się przyjemnie, wcale się nie dłuży, chociaż trwa prawie siedemdziesiąt minut. Co prawda nie wiele po niej pozostaje w pamięci, ale na pewno pozostaje po niej dobre wrażenie i to jest najważniejsze. Inne zalety to bardzo solidna produkcja i pomysłowe aranżacje instrumentów klawiszowych – takie tradycyjne, dużo syntezatorów, na bogato, jak lubię. Również i to, że z neo-proga nie próbują zrobić bógwijakiej awangardy też trzeba im poczytać za zasługę – reguły gatunku są nieubłagane – z gaci fraka nie da się zrobić. Zawsze to się trzymało na ładnych, niebanalnych melodiach i efektownych aranżacjach, ładnych solówkach. Na „The First Run” z melodiami jest jak jest, ale jest, a z resztą jest nawet lepiej.
Bardzo solidna płyta, może trochę bez błysku, ale fajnie mi się jej słucha i na pewno na półkę trafi. Dlatego siedem gwiazdek i to z nawet z plusem.