Kwintet The Carpet Knights powstał w 1998 w Malmö, ale dopiero w 2002 roku wykrystalizował się stały skład, który mógł zabrać się za robienie czegoś konkretnego. A ten konkret to debiutancka płyta wydana w tym roku. W materiałach promocyjnych można przeczytać deklarację programową zespołu , że jest to rock psychodeliczny , wywodzący się z lat 70-tych, ale otwarty na współczesność. Inspiracją dla nich jest cztery dekady rocka, ze szczególnym uwzględnieniem psychodelii, porg-rocka i folku. Typowe dla ich muzyki zmiany tempa i dynamiki, oraz monotonne i medytacyjne melodie.
Tak jest napisane w materiałach promocyjnych i na stronie internetowej zespołu – nie za dużo tam tego. Ale to nic, bo co piszą to jedno, a co jest, to trochę co innego. Początek płyty zgadza się z założeniami programowymi, dostajemy dwa utwory, mocno inspirowane brytyjskim folk-rockiem z początku lat 70-tych, słychać tu trochę wczesnego Jethro Tull (bo flet), Strawbs, ale najbardziej przypomina mi to Audience z okolic ich drugiej płyty. Jest tradycyjnie i bardzo ciekawie, bo utwory dynamiczne, z fajnie grającym fletem . Od trzeciego utworu muzyka zmienia się diametralnie - gitarowe riffy zaczynają nabierać mocy i ciężaru, i przenosimy się jakieś 20 lat do przodu, na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, do takiego miasta, które nazywa się Seattle. Zaczynają pobrzmiewać w tej muzyce Alice In Chains, Tool, późne Soundgarden. Tyle, ze w dość złagodzonej wersji. Na tyle złagodzonej, żeby można było wpleść w to od czasu do czasu jakiś mellotron, czy flet i żeby się to nie gryzło. To połączenie tak odległych od siebie rodzajów rocka nie powinno “zażreć”, ale brzmi to zaskakująco naturalnie. Czasami jak lekko zgrunge’owane Anekdoten, albo lekko skarmazyniałe Alice in Chains.
Jakby to nie nazwał i nie opisał, fakty są takie – to płyta wybitna. Dopracowana, dojrzała, brzmi całkiem nieźle, co nie jest takie oczywiste, jeśli chodzi o debiutantów startujących do wielkiej kariery w barwach małej wytwórni. To muzyka medytacyjna? Przypuszczam, że wątpię :) .Sabbathowskie riffy (no bo z takimi mamy do czynienia w grunge’u) świetnie pasują do osiągania stanu , czego... na pewno nie wewnętrznego wyciszenia swojego psyche. Ale nie ma w tej muzyce agresji. Ciężko i głośno jest. Jednak to taki wyciszony, introwerytczny hałas. Muzyka płynie spokojnie, bez drastycznych zmian tempa i nastroju. Riffowa struktura utworów doskonale nadaje się do tego, żeby muzycy mogli popisać się fajnymi partiami instrumentalnymi - pewnie sporo z tego powstało w czasie jamów. Wciąga jak cholera. Debiutancka płyta The Carpet Knights należy do gatunku płyt, które charakteryzują się czymś co nazywam synergizmem muzycznym – pojedyncze utwory nie wypadają jakoś oszałamiająco, ale jako całość ma to siłę znacznie większą , niż mogłoby wynikać z “siły rażenia” poszczególnych utworów. Cecha niezbyt częsta, ale bardzo pomagająca przy słuchaniu – jak się złapie odpowiedni klimat to można lecieć... długo.
Nie wiem jak to jest, ale po raz kolejny trafiam na zespół, który jest w jakiś sposób związany z wytwórnią Record Heaven i po raz kolejny jest to zespół, który mi się bardzo podoba. Wcześniej Bigelf, ETC, Ten Jinn, Twin Age, a teraz Doctor Dunbar’s Medicine Band i The Carpet Knights. Mój klon tam rządzi czy co?