Ktoś musi.
Napisać o najnowszej płycie VDGG. Jeżeli chcemy (a chcemy) być poważnym portalem zajmującym się muzyką rockową, to nie wolno nam nie zauważyć nowego dzieła jednej z największych legend prog-rocka. Od wydania “Trisector” minęło już kilka tygodni, a nasze redakcyjne skrzynki mailowe nie są zapchane gotowymi do publikacji recenzjami wspomnianego albumu. Wielki fan VDGG – redaktor Tarkus ocenił płytę w kilku prostych, żołnierskich słowach. Inny mój znajomy, też wielki fan powiedział, że sobie “Trisector” na pewno kupi, ale za jakieś pół roku, jak na allegro będzie po dwie, góra trzy dychy, bo więcej za nią nie da. A ja wolałem poodkurzać, żeby się tylko wymigać od słuchania. O czymś to świadczy.
Dobrze, że już trochę czasu minęło o jej wydania. Można już spróbować oceniać ją na spokojnie, bo emocje trochę opadły, a muzyka się trochę w głowie “uleżała”. Od czego by tu zacząć? Chyba od tego, że to najgorsza płyta Van Der Graaf Generator, nawet biorąc pod uwagę “The Quiet Zone/The Pleasure Dome”, chociaż był on pierwotnie wydany jako Van Der Graaf. To nie jest jakieś nieznaczne wahnięcie formy, bo “Trisector” znacznie odbiega poziomem od reszty. Gdyby szukać przyczyn tak ewidentnej porażki nowego albumu VDGG, to paradoksalnie najmniej zastrzeżeń można by mieć do samej muzyki. Szwankują inne rzeczy.
Po pierwsze – bez Jaxona nie ma Van Der Graaf Generator – przynajmniej w studiu, bo na koncertach reszta jako trio radzi sobie bez problemów. Ale w studiu Jackson być musi! Bez jego dęciaków ta muzyka traci większość swej mocy. Szczególnie, kiedy sam Hammill ma wieńcówkę i już nie daje ognia jak kiedyś. A kiedyś zawsze było tyle emocji, że urywało głowę, dupę, jaja – w ogóle dowolnie wybraną część ciała – do wyboru. Wystarczy wspomnieć “Lost” i “I love You” zaśpiewane przez Hammilla głosem potępieńca z najgłębszej otchłani rozpaczy, albo “Plaga Latarników” strasząca lepiej niż niejeden horror, kakofoniczna koda kończąca przepiękną balladę “Men-Erg”, podobnie potraktowany “White Hammer”, finał “After The Flood”, “Arrow” puszczane możliwie najgłośniej. Przykłady można by mnożyć, a każdy pewnie przytoczyłby własne. Co z tamtego VDGG zostało do teraz? Niewiele. Trochę niezłej muzyki, niestety ubogiej brzmieniowo i pozbawionej dawnej mocy. Właśnie – programowa asceza aranżacyjna – to nie był dobry pomysł, bo całość brzmi, jak jakiś garaż sprzed trzydziestu kilku lat. Nie wierzę, że kasy zabrakło na przyzwoite studio i nie było czasu, żeby nieco to urozmaicić. Wynika z tego, że to raczej błędne założenia taktyczne. Błędy popełnione już na poziomie samej koncepcji. W takim wypadku wiele uratować się już nie udaje. To wszystko powoduje , że całej płyty słucha się kiepsko – jest monotonna – i brzmieniowo i muzycznie też. Pod pewnymi względami nieco może przypominać “Still Life”, ale co wyjątkowo blade i dalekie odbicie tamtego arcydzieła. Jeśli jest coś na co można zwrócić uwagę, to na pewno najdłuższy na całej płycie “Over The Hill”, razem z kolejnym, również zupełnie przyzwoitym “We Are Not Here” tworzą względnie udany finał “Trisector”.
Nie będzie żadnych gwiazdek. Nie widzę powodu, żeby starych mistrzów, mających na sumieniu całe godziny wspaniałej muzyki, postponować ściganiem się z progresywnym plebsem. Mam do nich za dużą słabość, poza tym za zasługi można wybaczyć im jedno potknięcie. No bo ile można dać tej płycie punktów? Pięć, sześć? Czy to jest ocena dla VDGG? “Niezła płyta, można posłuchać”, “album jakich wiele, poprawny” – czy to jest rekomendacja dla nowej płyty jednej z najważniejszych grup prog-rockowych? Jak na obecne czasy “Trisector” jest na akceptowalnym poziomie, trochę nudnawy, trochę monotonny , trochę o niczym. Natomiast jak na VDGG jest to album po prostu zły.