Najpierw odstawiła dragi, a potem było „Broken English”, po trwającej dziesięć lat dziurze w życiu i karierze. Kilka lat później rzuciła picie, a potem było „Strange Weather”. To ile lat trwa dobra passa Marianne Faithfull? Wychodzi na to, że już ze trzydzieści pięć. A od czasów „Strange Weather” każda następna płyta Maryśki jest wydarzeniem artystycznym.
Najnowszy album niczym specjalnym nie wyróżnia się spośród ostatnich dokonań artystki. Jest tak samo dobry jak poprzednie. „Late Victorian Holocaust” napisany przez Cave’a jest rewelacyjny, aż ciarki po plecach chodzą, „True Lies” również, które jest w podobnym stylu, ale tym razem Cave w tym palców nie maczał. Świetna jest też wersja „The Price of Love” braci Everly – taka drapieżna, szorstka, rockowa. Jakże inna od oryginalnej i tej najbardziej znanej Bryana Ferry. Smyki w „Falling Back” to też był świetny pomysł. „Deep Water” w klasycznej aranżacji – fortepian i sekcja smyczkowa – bardzo ładny. A zaraz mamy przeskok do zupełnie innego muzycznego świata – zgiełkliwe i dysonansowe „Mother Wolf” jakby wzięte z „Let Love in „ Cave’a (ale tego też Cave nie napisał). To pozorne rozstrzelenie stylistyczne wcale nie przeszkadza, bo jest jedna rzecz, która łączy te wszystkie piosenki w jedna całość – głos Marianne Faithfull. Przepity, przepalony, naznaczony też innymi używkami – ale jedyny taki, niepowtarzalny. Taki do śpiewania o poważnych rzeczach. Ale to nie tylko głos – to osobowość. Nie tylko wybitna piosenkarka, ale też i dobra aktorka. Dlatego każda z tych piosenek to osobna historia zagrana przez Marianne Faithfull.
Napisałem swego czasu, że Marianne Faithfull to singer, ale niezbyt songwriter. Tyle, że po co ma sama pisać piosenki, jeżeli wyręczają ją w tym takie tuzy jak Roger Waters, PJ Harvey, Nick Cave, Beck, Jarvis Cocker, Billy Corgan, czy Angelo Badalmenti. A to i tak nie wszyscy. Towarzystwo zacne, bo Maryśka szacunek wśród muzycznej braci wszelkiego autoramentu i wieku ma. Ma też wcale liczną i wierną publiczność. Na co wskazują całkiem przyzwoite miejsca ostatniej płyty na listach przebojów w całej Europie. Ale listy przebojów (pierwsza dwudziestka we Francji!) to tylko taki miły bonus – na pewno nie o to chodzi. Najważniejsze, że znowu jest kolejna, znakomita płyta.
Osiem gwiazdek z plusem.
A tak patrząc na okładkę – Maryśka, nie ćmij! Miałaś już raka piersi. Jak cię dopadnie rak płuc, to już się nie wywiniesz. Pójdziesz do piachu, ani się spostrzeżesz. To tak przy okazji smutnej, rodzinnej, uroczystości.