Pretensjonalne, patetyczne, wtórne, kiczowate, kalka na kalce, klisza na kliszy, zero oryginalności, pomysły ściągane skąd się da i nie da. Wszystkie grzechy główne rocka gotyckiego.
Poza tym ma rozmach, drive i melodie. Czyli jest... dobrze. Na wyjałowionej gotyckiej pustyni Turilli jawi się jako postać nietuzinkowa, jak palma w oazie. Nie jest to co prawda format Tilo Wolffa lub Carla McCoya, ale pozytywnie wyróżnia się w tłumie gotyckich straszydeł. Co prawda sam określa tą muzykę jako „symphonic electro-metal”, ale komu bym tego nie puścił, mówi o tym gotyk. A większość o tym mówi - dobry gotyk. No cóż, tak jest, że twórca, kiedy jego dzieło pójdzie wśród ludzi przestaje mieć na nie jakikolwiek wpływ.
Luca doszedł do wniosku, że proch dawno temu wymyślili Chińczycy, on już nie musi. Zamarzyła mu się rzecz efektowna i udało mu się coś takiego stworzyć. Za mikrofon postawił damę o głosie ewidentnie szkolonym – całkiem niezły alt , która potrafi dobrze wykorzystać swoje operowe możliwości. Podkład do tego też został dobrze przygotowany – wszystkie utwory zaaranżowane z symfonicznym rozmachem, niektóre z chórami. I dlatego kilka utworów przypomina „Upiora w operze” Tima Rice’a, a chóry z „Lost Horizons” kojarzą się najbardziej z „Carmina Burana” Carla Orffa. W ogóle całość robi wrażenie czegoś w rodzaju goth-rockowego musicallu. Za to w warstwie rytmicznej króluje sekcja rodem z zakładów metalowych, czasem rammsteinowo-oomphowata, a czasem niebezpiecznie zbliżająca się w stronę Scootera. Ale taki „Virus” to by sobie w niejednej dyskotece dobrze radził.
Cała ta muzyka to jest bardzo zręczne balansowanie na granicy obciachu i dokumentnego kiczu. Turilli szarżuje bardzo ryzykownie i jedzie po krawędzi. Efektowność od efekciarstwa dzieli bardzo cienka granica, ale jej nie przekracza. Zręcznie omija mielizny banału i ordynarnego disco. Czasami wydaje mi się, że musi się wywrócić, coś tam wymyśli i się wywinie.
Aha, słuchać głośno. Na granicy wytrzymałości słuchowej rodziny i sąsiadów.