„Voices In The Sky” – oto The Moody Blues.
Nagrywanie „In Search of the Lost Chord” przebiegało w dość nerwowej atmosferze. Justin Hayward wspomina, że nie mieli wtedy pewności, czy album „Days of The Future Past” spodoba się ludziom (sesja nagraniowa do „In Search…” zaczęła się raptem miesiąc po wydaniu „Days…”), czy publiczność zaakceptuje pomysł wprowadzenia do ich muzyki elementów orkiestrowych. Druga sprawa, że pewnie podświadomie czuli, że ich poprzedni album to było coś dużego i stworzenie jeszcze raz czegoś na podobnym poziomie będzie bardzo trudne. Tym razem zespół obył się bez orkiestry, musiał im mellotron Pindera wystarczyć i jak się okazało, wystarczył. Mellotron –instrument dla prog-rocka kanoniczny, z żadnym innym gatunkiem muzycznym tak nie utożsamiany, jak z rockiem progresywnym, instrument, który określił brzmienie zespołu w latrach 1967-72. A to właśnie Pinder był pierwszym muzykiem rockowym, który na taką skalę zaczął go wykorzystywać. Brak orkiestry „skazał” „In Search…” na pewną kameralność, przynajmniej w stosunku do „Days…”. Za tym poszła i zawartość muzyczna. Oprócz „Ride My See-Saw” są to raczej spokojne kompozycje, zagrane mniej energicznie niż te z poprzedniej płyty. Początek „In Search…” jest nieco, jakby to powiedzieć – zachowawczy – „Ride My See-Saw” to fajna piosenka, ale niewiele więcej, a „Dr. Livingstone, I Presume?” chociaż sympatyczne, to też raczej konwencjonalne – dosyć typowy psychodeliczny pop z tamtego okresu. Duchy „Days…” powracają na szczęście już na „House of Four Doors”, ale wydaje mi się, że „In Search…” tak naprawdę zaczynają się od „Legend of A Mind” – utworu jak na The Moody Blues stosunkowo długiego i rozbudowanego. Można powiedzieć, że jest to coś w rodzaju mini-suity. Co prawda nawet mini-suity trwają zwykle dłużej, ale „Legend of A Mind” większość cech takiej kompozycji ma, przede wszystkim wielowątkowość, rozbudowanie partii instrumentalnych (efektowne solo Raya Thomasa na flecie). W drugiej części (na drugiej stronie winyla) podobnie jest z „OM” – tam on jest najważniejszy. Też jak na standardy The Moodies kompozycja dosyć długa i też formalnie dosyć złożona. Ona też podsumowuje całą płytę, bo to właśnie Om, święta sylaba min. hinduizmu, buddyzmu tybetańskiego, coś co można nazwać źródłem istnienia, jest tym zaginionym akordem.
And the name of this chord
Is importand to some
So they give it a word
And the word is “OM”
(fragment tekstu z okładki)
Tak, The Moody Blues czasami lubili wypowiedzieć się w sprawach fundamentalnych, co im czasami czkawką odbijało. Oprócz „OM” w drugiej części mamy też kilka znakomitych piosenek, szczególnie te skomponowane przez Haywarda – „The Actor” i „Voices In The Sky” są rzadkiej urody. Ale „The Best Way to Travel” („Thinking is the best way to travel…”) też jest świetne. Zdecydowanie po niezbyt porywającym początku, płyta potem nabiera odpowiednich kolorów.
Rzadko kiedy omawiając jakiś album zajmuję się bonusami, albo zawartością dodatkowych dysków. Mój stosunek do tego typu działań jest ambiwalentny – jeżeli są to jakieś sensowne nagrania koncertowe, niepublikowane, naprawdę fajne utwory – to czego nie? Ale jakieś niedorobione, robocze wersje, jakieś niedokończone próby – to już niekoniecznie. Coś tam można ułowić, ale dla większej części takiego materiału byłoby lepiej, gdyby światła dziennego nie ujrzał. Bonusowy dysk do „In Search of The Lost Chord” jest pod tym względem pół na pół – trochę fajnych nagrań radiowych i równie dobrych niepublikowanych, do tego trochę takich sobie alternate versions. Może ta część bonusów nie jest specjalnie atrakcyjna, ale pokazuje jak ważny dla zespołu był w tym czasie Mike Pinder. Zamieszczone tutaj wcześniejsze wersje wypadają nawet całkiem przyjemnie, w zasadzie nic im nie brakuje, oprócz tego, że nie jest to specjalnie oryginalne – tak kilka zespołów tym czasie już grało. Dopiero kiedy wszystko to „przykrywa” mellotron, wtedy mamy do czynienia z własnym, charakterystycznym brzmieniem The Moody Blues (mellotron i pogłos – znaki firmowe The Moodies).
Jednym z bonusów jest utwór „King And Queen”, ale to nie jest jego premiera na płytach zespołu – pierwszy raz został opublikowany na „Caught Live + 5” jako jeden z tych studyjnych „+5” i to był powód, jeden z naprawdę niewielu, dlaczego ten wielce przeciętny „żywiec” w ogóle kupiłem. Jest to jedna z najpiękniejszych piosenek jakie napisał Hayword i dlatego bardzo się zastanawiałem dlaczego ten utwór nie trafił na żadną regularną płytę grupy, tylko na sklecony naprędce koncert i to jeszcze po dziewięciu latach zesłania do archiwum. Z jednej strony odpowiedź wydaje się prosta – bo nie pasował. Faktycznie, akurat na „In Search…” niespecjalnie, na dwie następne – również, ale na „Every Good Boy…”, „Seventh Sojourn”, czy „Question of Balance”, to już jak najbardziej. The Moody Blues w ogóle w tym czasie miało nieco nonszalancki stosunek do swojej twórczości, na przykład „zesłało” na drugą stronę singla „Ride My See-Saw” „A Simple Game” Mike’a Pindera, które potem nagrane przez The Four Tops było wielkim przebojem. Tutaj mamy zupełnie nieznaną, ale bardzo dobrą wersję zaśpiewaną przez Haywarda – też szkoda, że musiała kiblować na jakimś strychu przez prawie czterdzieści lat.
Obawy Haywarda, co do przyszłości grupy i powodzenia nowej płyty, okazały się płonne – „In Search of The Lost Chord”, będące stylistyczną kontynuacją „Days…” okazało się pod każdym względem godnym następcą swego epokowego poprzednika i jeszcze umocniło pozycje The Moodies na rynku muzycznym amerykańskim (23 miejsce na liście Billboardu), a w rodzinnej Wielkiej Brytanii było pierwszym, dużym sukcesem (miejsce 5). Wartości artystycznych też nie wolno mu odmówić, chociaż aż tak dobre, jak „Days…” nie było. Trudno było się spodziewać, że przeskoczy coś tak zjawiskowego i nowatorskiego – nie ten rozmach i nie takie piosenki. W takich przypadkach jest już dobrze, jeżeli następca nie jest dużo gorszy. Bardzo rzadko zdarza się tak, że arcydzieło goni arcydzieło. A The Moodies po arcydziele przygotowali płytę po prostu bardzo dobrą i raczej chyba nikt nie był zawiedziony.