Jest to płyta dla mnie szczególna. Dzisiejszy dzień również jest szczególny.
Zacznę od końca. „Nights In White Satin”. Dla mnie to bez wątpienia najpiękniejszy utwór miłosny, jaki słyszałem. Niby prosty, lecz umiejętnie podszyty niesamowitą dawką szczerych emocji w głosie Justina Haywarda. Do tego ten nieziemski motyw melotronu, senne i niewinne tempo... i ten refren...
Puściłem ten utwór Monice kilkanaście lat temu. Piętnaście lat temu, żeby być dokładnym. Były to nasze początki wzajemnego poznawania i odkrywania się zarówno tego duchowego, jak i cielesnego. Każdy krok będącym niby w nieznane, ale tajemniczym i fascynującym nas oboje.
“Days Of Future Passed” to nie jest taki sztandarowy twór tego czegoś, co wkrótce zaczęto godnie zwać Rockiem Progresywnym. To raczej drogowskaz; ktoś wskazał palcem Słońce i rzekł „to jest nasza droga”. Tak samo zresztą jak debiut Procol Harum czy druga płyta The Nice. Wyznacznik tego, co zaleje brytyjską scenę przez najbliższych kilka lat.
Typowy concept-album również to nie jest (choć do miana takowego aspiruje). Owszem, pieczę sprawuje nad tym albumem pewna wyższa idea, jednakże będąca w tym przypadku fabułą trącącą lekko myszką. Jednakże nawet po latach „Days Of Future Passed” wciąż jest dziełem wiekopomnym, do którego kolejne pokolenia będą wracać.
Jak już wspomniałem, twór definiujący styl niezupełnie to jest. Trudno nazwać go również idealną symbiozą zespołu rockowego i orkiestry symfonicznej. Brzmi to troszkę jak: zespół swoje, orkiestra swoje. Obie formy jakby grają „obok” siebie, a nie „razem”. Symfonicy uraczają nas baśniowym „The Day Begins” (z równie niesamowitą melorecytacją Graeme’a Edge’a, spinającą klamrą całość wydawictwa, jako że pojawia się ona również w finale „Night In White Satin” – często znanym jako „Late Lament”), by po kilku minutach zespół dla kontrastu zaserwował tradycyjniejszy „Dawn: Dawn Is A Feeling” prowadzony przez fortepian z melotronowym podkładem (choć orkiestra dodaj swoje trzy grosze jakby „z boku” w samej końcówce). Jest nieco skoczny „The Morning: Another Morning”; niby orkiestrowy wstęp, ale potem słychać tylko The Moodies: Thomasa, plumkania Pindera i te charakteystyczne chórki, których nie da się pomylić z żadnym innym zespołem na tym świecie. Jedynie ponownie w końcówce znów słychać symfoników grających coś, co mogłoby być ścieżką dźwiękową do jakiegoś powojennego filmu o Piotrusiu Panie. Wprawdzie orkiestrowy wstęp w „Lunch Break: Peak Hour” ma się nijak (nawet pomimo umiejętnie przemyconego ukradkiem motywu z „Dawn Is A Feeling”) do rozpędzonej typowo rockowej dalszej części kompozycji, jednak wciąż jest świetnie; linia melodyczna jest ciekawa, tempo odpowiednie, no i w sumie to przyjemny do potupania kopytem kawałek. Podobny schemat słychać w „Evening”: orkiestra w pierwszych sekundach, potem (tym razem dla odmiany) trochę orientu w „The Sun Sets” (z krótkim symfoniczym interludium) oraz psychodelia pełną gębą (dla mnie nieodparcie kojarząca się z równoległymi do The Moodies poczynaniami Pink Floyd) w „Twilight Time”, natomiast w cyklu „The Afternoon” orkiestrę słychać jedynie w końcówce kultowego „Forever Afternoon (Tuesday?)” (powszechnie znanego jako po prostu „Tuesday Afternoon”).
Jednakże druga płyta The Moody Blues jest dziełem ponadczasowym. Bez zbędnego dźwięku, bez chybionego numeru. Nie do końca spójnym, ale mimo wszystko utrzymanym w niezwykle baśniowej konwencji.
Zresztą „Days Of Future Passed” był pierwszym prezentem, jaki od Moniki wkrótce potem dostałem na kompakcie. A facetowi obsługującemu w nieistniejącym już sklepie „Rock’n’Roll” na ul. Abrahama za odgadnięcie, o jaki krążek chodziło ślicznej białogłowie, która chciała kupić płytę „na której facet chodzi cały dzień, a na końcu jest ’Satin’”, należy się więcej niż pomnik.
Nasze wspólne życie to cudowne chwile zwieńczone skromną humanistyczną ceremonią zaślubin w 2010 roku, która miała miejsce o wschodzie Słońca na plaży w edynburskiej dzielnicy Portobello.
Kochanie, z okazji naszej szóstej rocznicy ślubu... Wszystkiego najlepszego.