No się moi redakcyjni koledzy po fachu przewalcowali po gilmourowych Pompejach. Zwałszcza Krzychu „nie brał jeńców” i zrównał nowy koncertowy produkt gitarzysty Pink Floyd do poziomu kreta na Żuławach.
Każdy ma prawo do własnej opinii. Zresztą moje podejście jest takie, iż jesteś nie tylko fanem, ale też konsumentem; jeśli płacisz za produkt, który nie spełania twoich oczekiwań, to masz prawo go skrytykować. Ta zasada tyczy się zarówno maślanki, smartphone’a, jak i płyty Gilmoura, tudzież kogokolwiek innego.
Na wstępie przyznać muszę, iż w kilku kwestiach z zarzutami zarówno Krzyśka, jak i Piotrka się zgadzam.
Przede wszystkim repertuar. Jednym słowem: mógłby on być lepszy. Mam wrażenie, że zarówno Gilmour, jak Waters podczas swoich ostatnich tras próbują z uporem maniaka przekonać publikę (i chyba siebie samych), że Pink Floyd to oni. A szkoda, gdyż zarówno jeden, jak i drugi solowy dorobek mają przynajmniej znośny.
Gilmour zamiast odgrywać masę rzeczy, które już odgrywał (i wydawał w formie koncertowej) wcześniej przynamniej kilka razy, mógł spokojnie głębiej sięgnąć do swojej własnej skarbnicy. W końcu zarówno „David Gilmour” z 1978 roku, jak i „About Face” z 1984 roku to sympatyczne płyty i takich „There’s No Way Out Of Here”, „Raise My Rent”, „I Can’t Breathe Anymore”, „Out Of The Blue”, czy „Let’s Get Metphysical” z miłą chęcią posłuchałbym zamiast odgrzewanych po wielokroć kotletów typu „High Hopes”, „Wish You Were Here” czy „Comfortably Numb”. Owszem, wiem, to są klasyki i trudno je pominąć, chcąc sprostać oczekiwaniom publiki, jednak pewne urozmaicenie mogło zadziałać wydawnictwu na korzyść.
Sprawa druga to wypomniany „The Great Gig In The Sky”; tutaj też się zgadzam z przedmówcami, gdyż ta piękna kompozycja została tutaj zjechana z ziemią, by nie rzec, że zbesczeszczona. Zamiar może i dobry (miało być troszkę inaczej), ale wyszło, jak wyszło, czyli tragicznie. Panie bardziej stękają, aniżeli śpiewają, chcąc dodać coś od siebie (lub – jak kto woli – zinterpretować), jednakże wykonanie woła o pomstę do nieba.
Kolejny aspekt: śpiew Gimoura. Cóż jego śpiew AD2016 to nie akt urodzenia Emmanuela Olisadebe – podrobić i oszukać się nie da. Brzmi jak brzmi i tyle, jednak nie jest to coś, co by jakoś wybitnie zaniżało poziom koncertu jako całości.
Teraz plusy...
Pierwszy jest taki, iż Gilmour nie popełnił błędu z gdańskiego koncertu i nie odgrywał swojej nowej solowej płyty w całości. Pamiętam, jak zgrzytałem zębami próbując przebrnąć przez dysk numer jeden „Live In Gdańsk”; bez butelki rumu na wyciągnięcie ręki w domowym barku (lub sześciopakiem, będąc uczestnikiem rzeczonego koncertu) naprawdę byłoby ciężko. W przypadku „Live At Pompeii” nie było aż tak źle, gdyż uno: „Rattle That Lock” bije na głowę „On An Island”, oraz due: nowe było przeplatane ze starym, więc dramatu nie było.
Drugi (i najważniejszy) to taki, że jest to mimo wszystko miły dla ucha koncert. Pomimo swojej powtarzalności i braku urozmaicenia, muzyka przyjemnie się buja z odtwarzacza CD. Bez szału i specjalnych fajerwerków, jednakże bez kiksów (poza „The Great Gig In The Sky”) również. W przypadku Gimoura po klęskach, jakimi były zarówno „On An Island”, jak i floydowy „The Endless River” (według mnie będące wyznacznikiem obecnej kondycji twórczej gitarzysty), zarówno „Rattle That Lock”, jak i „Live At Pompeii” okazały się miłymi odskoczniami od trendu bylejactwa ostatnich poczynań gitrarzysty Pink Floyd.
Według mnie: siedem gwiazdek. Tak dla kontrastu.