“Nowy Gilmour będzie!” Jeszcze kilka lat temu wiadomość o nowej płycie Davida byłaby przeze mnie przyjęta co najmniej ciepło. Podobnie jak wieść o nowym albumie Pink Floyd. Po zeszłorocznej porażce „Endless River” (jeśli już nawet Mariusz pisze, że to płyta kompletnie niepotrzebna, to oznacza tylko jedno – dno i kilka metrów mułu) kredyt zaufania, jaki miał u mnie Gilmour, bardzo mocno się skurczył. I na „Rattle That Lock” czekałem bez specjalnego entuzjazmu, zwłaszcza po ukazaniu się promującego całość utworu tytułowego. Dobra, tym razem David się postarał – zamiast traktować słuchaczy jak bandę frajerów i wciskać im zlepek ścinków walających się po podłodze studia, zaproponował zestaw kompletnych, ukończonych, przemyślanych, sensownych kompozycji. (Choć są podobno tacy, co do dziś tych ścinków bronią.)
„5 AM” to takie klasyczne floydowskie rozpoczęcie – śpiewające ptaszki, wyłaniająca się z muzycznego tła, rozpoznawalna od pierwszego taktu gitara elektryczna, ładnie uzupełniana gitarą akustyczną – przyjemna rzecz, acz o klasę gorsza od takiego choćby „Castellorizona”. Co zresztą stanowi bardzo dobrą wizytówkę całości: mam wrażenie, że David trochę za bardzo chciał powtórzyć formułę nagrań z poprzedniej płyty – snujące się, leniwe ballady, o melancholijnym nastroju – takie miały być w domyśle oparta na melodii jakby zaczerpniętej z francuskiej piosenki kabaretowej „A Boat Lies Waiting”, „Faces Of Stone”, „Dancing Right In Front Of Me”, ale coś nie do końca zażarło. Pomimo ściągnięcia do studia wielu muzyków z tamtych sesji sprzed dekady (Manzanera, DiStanislao, Pratt, Preisner) i wykorzystania sampli głosu Ricka, nowe nagrania nie mają już tej magii co „On An Island”. Także teksty to blade echo tych z „Island” – miały być poetyckie refleksje nad przemijaniem, wyszły coelhizmy kiepskiego sortu. Chwilami David wyprawia się tu na terytoria dość zaskakujące – utwór tytułowy to ukłon w stronę śp. Joe Cockera albo Erica Claptona tak z pierwszej połowy lat 80. – żwawy pop-rock z chwytliwą melodią, damskim chórkiem i nieco bluesowymi zagrywkami gitarowymi a la Gary Moore czy Chris Rea, a „The Girl In The Yellow Dress” to z kolei jazz. Z kontrabasem, miotełkami, dęciakami w tle (Robert Wyatt na kornecie), stylową gitarą, fortepianowymi ozdobnikami i solem na saksofonie. Ładny, acz niestety zalatujący elegancką knajpą.
Jaki jest ten nowy Gilmour? Chwilami zaskakujący, chwilami bardzo tradycyjny, na ogół zaś – nudnawy. Epatowanie leniwym, niespiesznym, elegijnym klimatem, które tak ładnie działało na „On An Island”, tutaj już tak fajnie nie wypaliło. Po niezłym, dynamicznym początku dostajemy porcję przyjemnych, ładnie zaaranżowanych, przyprawionych do smaku stonowanymi orkiestracjami i zgrabnymi gitarowymi partiami, ale nudnych, pozbawionych wyrazu i snujących się trochę bez celu ballad, dopiero na wysokości „In Any Tongue” coś znów zaczyna się dziać. Pomijając „The Girl In The Yellow Dress”, druga część płyty robi naprawdę niezłe wrażenie – najpierw najlepsza na całej płycie, świetnie zorkiestrowana, należycie dramatyczna „In Any Tongue”, z gościnnym udziałem syna Gilmoura na fortepianie i najlepszym na płycie gitarowym solem Davida, potem ciekawie zaaranżowana, instrumentalna kompozycja „Beauty”, dynamiczne, rockowe „Today” – o rząd wielkości ciekawsze od utworu tytułowego, i ładny gitarowy instrumental na koniec.
Choć jest na niej parę naprawdę dobrych utworów, „Rattle That Lock” to najsłabsza solowa płyta Davida Gilmoura. Głównie z uwagi na przeciętne kompozycje – tak jak na „On An Island” ten ciepły, melancholijny klimat potrafił wciągnąć, tak tutaj głównie nudzi. Szef Pink Floyd nagrał niezły, miły w słuchaniu, przyjemny, ale mało wciągający album, w sam raz na podkład pod jakąś kolacyjkę ze znajomymi czy wieczór z dobrym winem i ukochaną osobą u boku. Cóż – najwyraźniej na więcej Gilmoura dziś już nie stać.