W roku 1995 trasa promująca „The Division Bell” dobiegła końca. I panowie rozjechali się po świecie, zajęci swoimi własnymi sprawami. Nick Mason wrócił do swoich samochodów, David Gilmour towarzyszył różnym znanym artystom jako gościnnie zaproszony muzyk. A Rick Wright przygotował drugą solową płytę.
„Broken China” to jedyny w dorobku Wrighta album koncepcyjny, zainspirowany historią jego bliskiej przyjaciółki, która zachorowała na depresję kliniczną. Godzinną płytę wypełniło szesnaście utworów, pogrupowanych w cztery suity po cztery utwory, dokumentujące kolejne etapy życia, choroby i walki z nią: od narodzin i pierwszego zetknięcia z brutalną rzeczywistością otaczającego świata w pierwszym z cykli utworów, przez stopniowe odizolowywanie się od świata w drugim, pełnoobjawową depresję w trzecim i powolne wydobywanie się z choroby w ostatnim.
Dużo tu elektroniki. Nie tylko chodzi o wielobarwne, elektroniczne plamy brzmieniowe, ale też o pojawiający się w wielu fragmentach niepokojący puls elektronicznej perkusji i wsamplowywane efekty dźwiękowe i fragmenty filmów. Nie brakuje utworów utrzymanych w całości w klimacie tzw. rocka elektronicznego: choćby „Runaway” i „Satellite”, z elektroniczną perkusją, skomplikowanymi partiami bezprogowej gitary basowej (Pino Palladino) i rozbudowanymi partiami syntezatorów. Inne fragmenty to z kolei malowane bardzo ponurymi barwami elektroniczne obrazy, często o charakterze kolażu: „Unfair Ground” (gra słów: dosłownie oznacza to „niesprawiedliwe otoczenie”, a sam tytuł jest aluzją do „fairground” – wesołego miasteczka), „Black Cloud”, „Drowning”. I piosenki. Typowe dla Wrighta ballady, parę żywszych kompozycji („Night Of A Thousand Furry Toys” i „Along The Shoreline”). Choć trzej gitarzyści (w tym pomocnik Stinga, Dominic Miller; co ciekawe, jeden z utworów nagrano z gościnnym udziałem Davida Gilmoura, ale ta wersja ostatecznie na płytę nie weszła) też mają sporo pola do popisu. Sporą rolę odgrywają tu wszelakie smaczki brzmieniowe: w „Night Of A Thousand Furry Toys” tło ładnie uzupełnia wiolonczela, podobnie jak w „Runaway”, w „Hidden Fear” zaś intrygująco z elektronicznym tłem komponuje się rożek angielski. Całość brzmi inaczej niż płyty Pink Floyd, wyraźnie więcej tu nacisku na elektronikę, choć nie brakuje kompozycji, które na płyty Floydów mogłyby trafić (np. „Far From The Harbour Wall”).
Rick był zawsze dla Pink Floyd tym, czym George Harrison dla The Beatles: kompozycje innych muzyków świetnie uzupełniał swoją grą, nadawał całości jedyny w swoim rodzaju nastrój. Sam tworzył dość sporadycznie, ale właściwie wszystko, co wychodziło mu spod palców, było co najmniej dobre, a nierzadko nagrywał kompozycje wybitne (z „The Great Gig In The Sky” na czele). A w latach 90. jego twórcza forma osiągnęła szczyty: najpierw na nierównym „The Division Bell”, gdzie współtworzył prawie wszystkie udane utwory z tego albumu (oprócz „A Great Day For Freedom” i „High Hopes”), potem właśnie na „Broken China”. Powstał bowiem album znakomity, dopracowany w każdym szczególe brzmieniowym i aranżacyjnym, wysmakowany, niezwykle nastrojowy.
Początek płyty jest dość ciepły, przyjemnie nastrojowy. Ale już w „Night Of A Thousand Furry Toys” zaczyna wkradać się chłód. Ballada „Runaway” przynosi ze sobą jeszcze więcej tego chłodu; wraz z kolejnymi, instrumentalnymi kompozycjami pojawia się coraz więcej mroku, robi się coraz bardziej przejmująco. „Woman Of Custom” – kolejna piękna Wrightowa ballada – to moment, gdy ostatnie promyki słońca zdają się gasnąć. Zapada noc.
Wright nigdy nie był wybitnym wokalistą, nie dysponuje wielkim głosem. Ale na tej płycie to sprawdza się doskonale: jego spokojny, oszczędny sposób śpiewania fantastycznie pasuje chociażby do utworu „Far From The Harbour Wall”: zimnego, neurotycznego, przejmującego chłodem. Zresztą, cała trzecia suita jest przerażająco ponura, zimna, wręcz neurasteniczna. Jeszcze mroczniej od „Far From The Harbour Wall” wypada „Reaching From The Rail”: śpiew Sinead O’Connor, oszczędny, zimny, wyobcowany, obojętny, w połączeniu z chłodnymi, ponurymi brzmieniami syntezatorów i powolnym rytmem, powoduje, że ta neurastenia wręcz fizycznie wylewa się z głośników. Odtwarzany przez słuchawki, nocą, ten utwór robi naprawdę przerażające wrażenie: idealne dźwiękowe oddanie głębokiej depresji. A potem zaczyna robić się już cieplej: wraz z „Blue Room In Venice” na płytę wpadają wreszcie pierwsze promienie słońca, które w „Along The Shoreline” rozbłyskują pełną mocą. I na koniec „Breakthrough”: rekapitulacja, ostatecznie wydobycie się z okowów choroby i powrót do życia. Znów śpiewa tu Sinead O’Connor: tym razem zupełnie inaczej, ciepło, lekko. Uroczo.
Jeśli ktoś jeszcze wątpił w talent kompozytorski Wrighta, „Broken China” jasno dowodzi, jak zdolnym twórcą był Wright. I tym większy żal, że nie zdołał już ukończyć kolejnej płyty (swoją drogą, ciekawe czy kiedyś będziemy mieli okazję poznać skończone fragmenty tego albumu). Znakomita, choć dość trudna w odbiorze płyta.