W materiałach promocyjnych panowie z Frequency Drift (dość mocno przetasowanego – nowy basista, wokalistka i gitarzysta) porównują swoją nową płytę do filmu, rozpisując się, jaka to ona jest obrazowa, wielobarwna, plastyczna, bajkowa itp. No i patrz pan, wszystko się zgadza.
Rzeczywiście - „Last” to płyta bardzo nastrojowa, obrazowa, filmowa właśnie. Muzyka Frequency Drift na tym albumie solidnie osadzona jest w post-rocku – niewiele tu melodyjnych partii (choć takie też są, a w gitarowych partiach oprócz post-rockowego grania słychać szkołę Gilmoura czy Latimera), dominuje tu budowanie nastroju, klimatu, niespieszne tempa, powtarzające się, zapętlone frazy, mgławicowe dźwięki melotronu czy thereminu (czy raczej termenu – tak po polsku wszak zapisuje się nazwisko konstruktora tegoż instrumentu). Klasycznego rockowego grania nie ma tu zbyt wiele; “Traces” niby zaczyna się od konkretnego gitarowego riffu, ale potem jest spokojniej, delikatnie, ze słowiczym śpiewem Melanie Mau, ciekawą partią elektrycznej harfy w środkowej części i ładnym gitarowym finałem. W „Treasured” chwilami bardziej rockowe granie gdzieś tam próbuje wychylić łeb (choćby w gitarowym zakończeniu). Generalnie jednak jest spokojnie, niespiesznie, subtelnie, eterycznie. Jak w „Shade”, gdzie Frequency Drift czarują słuchacza melotronowo-termenowymi tłami i nastrojowymi, klimatycznymi pasażami klawiszy. Jak w „Merry”, z tym delikatnym, bajkowym fortepianem, pięknie uzupełniającym się ze śpiewem i gitarowymi eksplozjami… Czasem bywa, że nastrój zmienia się gwałtownie, w mgnieniu oka – jak w „Last Photo”, gdzie bajkowe dźwięki termenu nagle przeradzają się w dysonanse niczym z koszmarnego snu, po których przychodzi jeszcze minorowy gitarowy hałas… A czasem w konstrukcji utworu ważnym elementem okazują się pauzy, ciekawie budujące napięcie („Asleep”). W tymże utworze Melanie May pokazuje, że oprócz delikatnych, klimatycznych interpretacji potrafi też zaśpiewać bardziej drapieżnie, rockowo, z werwą…
Jednak „Last” to płyta, której należy słuchać jako całość. Tym bardziej, że nie ma tu szczególnie wyróżniających się utworów, wpadających w ucho melodii; „Last” to prawie godzinna całość, muzyczny seans, w którym ważniejszy od poszczególnych kompozycji jest klimat całości, nastrój, plastyczna, bardzo filmowa atmosfera. Aczkolwiek uprzedzam – ta filmowa atmosfera to bardziej pasująca do, czy ja wiem – może „Walerii i tygodnia cudów”? [Kto nie wie co to, niech obaczy, a potem zazdrości, że nasi południowi sąsiedzi potrafili upichcić taką perełkę.] Jak na razie – jedna z ciekawszych płyt 2016.