W kwietniu miało premierę ósme już wydawnictwo niemieckiej formacji Frequency Drift. Nie jest to grupa obca naszym czytelnikom, wszak pisaliśmy już o dwóch z nich, wydanym w 2014 roku Over i dwa lata późniejszym Last. Miłośnikom progresywnej formy, bo w takiej obracają się Niemcy, powinien też być znany wydany siedem lat temu krążek Ghost, najbardziej chyba ceniony wśród fanów.
Grupę cechuje przede wszystkim brak pewnej personalnej stałości. Aktualnie jedynym muzykiem, który nagrywał pierwszy album, jest multiinstrumentalista Andreas Hack. Trudno też pominąć wkład w styl zespołu obecnej na kilku ostatnich krążkach Nerissy Schwarz. Generalnie jednak, po sporej wymianie składu na poprzednim krążku, także i tym razem mamy istotną zmianę – nową wokalistkę, Irini Alexię, która z pewnością ma spory wpływ na obraz muzyki aktualnego wcielenia Frequency Drift.
Sami artyści określają swój styl jako „cinematic music”. Jakby na to nie patrzeć, ich brzmienie faktycznie trochę ma z takiego filmowego, progresywnego rocka. Oczywiście, że ich poszczególne wydawnictwa różnią się od siebie – ta płyta jest z pewnością mniej gitarowa od poprzedniczki - niemniej jest na nich kilka stałych, charakterystycznych elementów. To granie niespieszne, utrzymane w średnich tempach, stawiające bardziej na budowanie klimatu, z wielowątkowymi kompozycjami, dosyć bogatymi aranżacjami i z wykorzystywaniem niestandardowych dla rocka instrumentów jak mandolina, elektryczna harfa (której tu naprawdę dużo), ale też pachnącego latami siedemdziesiątymi mellotronu.
To koncept album zainspirowany pracami takich autorów jak Haruki Murakami, czy japońskim kinem artystycznym, w którym kolejne kompozycje są luźno powiązanymi ze sobą listami. Listami przybliżającymi historię osoby powracającej do swojej młodości, do tego co już nieodwołalnie przeminęło. Znajdziemy tu zatem jedenaście utworów, wśród których kilka zasługuje na większą uwagę. Jak choćby pierwszy, Dear Maro, rozpoczęty wsamplowanym fragmentem, w którym słyszymy osobę piszącą list. Utwór zaciekawia dobrą melodyką i pewnym symfonicznym rozmachem. Równie interesujący melodycznie i progresywnie wzniosły jest kolejny Underground. Warto też docenić trzeci Electricity, bardziej chwilami transowy, z silną elektroniką, przywołujący z jednej strony post rockowe rozwiązania w stylu God Is An Astronaut, z drugiej, wyspiarski neoprog z żeńskimi partiami wokalnymi w stylu… powiedzmy Karnataki.
A skoro przy wokalu jesteśmy. Niewątpliwie ważną postacią na płycie jest Alexia. Ma intrygującą barwę głosu a przede wszystkim duże możliwości interpretacyjne. Sporo w tym ekspresji i aktorstwa (patrz najdłuższy i jeden z najlepszych na albumie Who's Master?). Przyznam jednak, że ma też w swoich interpretacjach momenty lekko kontrowersyjne.
Należy absolutnie pochwalić muzyków za poszukiwania i dążenie do prezentacji nieoklepanych brzmień, co w paru momentach przybiera wręcz delikatnie eksperymentalny charakter (Deprivation, Escalator). Jednak chwilami można odnieść wrażenie pewnego przegadania tych utworów. I nie mogę na koniec pominąć kompozycji Nine, z jednym z najbardziej wyrazistych tematów na płycie, który… ewidentnie nawiązuje to tego z filmowego klasyka, Love Story.