- No młody, weź kartkę do łapy i zapisuj: Big Mac razy trzy, dwa cheeseburgery, 4 porcje dużych frytek, 5 coli w tym jedna dietetyczna, bo CEO się odchudza. Nie zapomnij o ekstra saszetkach keczupu, majonezu i wiengaru.
- Ależ szefie, wiem, że jestem na stażu, ale stać mnie na coś więcej niż dyganie dla was po żarcie do ‘restauracji innej niż wszystkie’!
- Ej tam młody, każdy z nas przez to przeszedł. Ciesz się, że nie zasuwasz z mopem po kiblach, zwłaszcza jak CEO zapchał się – i nie tylko siebie, hihihii – indyjskim żarciem.
- Ale stać mnie na coś więcej niż to.
- No dobra. Obskoczysz McDonaldsa i KFC w kwadrans?
- Nie! Mam pomysł jak firma może zarobić!!!
- Chyba sobie jaja robisz!!! Ale OK, masz swoją szansę. Wal!
- Może nowa płyta Pink Floyd?
- Grrrr!!!! Prawie się zaksztusiłem przez ciebie... Czy możesz to wymarotać jeszcze raz?
- Wiem, Roger chce, ale Gilmour nie chce. Kij z nim. W archiwach jest cała masa odrzutów z sesji „The Division Bell”. Odkryłem je jak kazałeś mi zejść tam szefie, posprzątać szczurze kupy i poustawiać pułapki.
- A prawda. Stawialiśmy w ile się z tymi pułpakami uwiniesz.
- W każdym bądź razie... mam pomysł
- Słucham
- Gilmour i Mason to staruchy. Wykorzystamy ich demencję starczą i wciśniemy kit, że te odrzuty rewelacyjna to muzyka i wydamy na płycie. Jak coś będą skętali to przekonamy im historyjką, że to 'tribute' dla Ricka – tego co kojfnął – pamiętasz szefie?
- Tak, coś tam mi się obiło o uszy...
- No właśnie. Trochę pijaru, trochę reklamy, gawiedź załapie bakcyla i sukces murowany.
- No, kurdę... Muszę przyznać młody. Masz łeb i dobrze myślisz.
- Dzięki, szefie.
- A teraz szuruj do to zamówienie do McDonalda!
Tak mnie więcej wyobrażam sobie genezę wydania „The Endless River”. Płyty koszmarnej, zbędnej i zupełnie nieprzemyślanej, będącej niczym więcej jak skokiem na sentyment wiernych fanów. Zabieg równie załosny, co desperacki. Coś takiego można usprawiedliwiać poczynania np. (niby) Yes, którzy (od 2007 roku) z naciągnia ludzi na kasę żyją, ale mogącego sobie podetrzeć różne części ciała pieniędzmi (z tamtiemów) Gilmoura – jakoś bym o taki krok nie posądzał. A tutaj jednak: surpise, surprise!!!!
Strzyżu pojechał po „Rattle That Lock” jak po łysej kobyle. Po części rozumiem jego podjeście. Tak samo jak on, jestem wielkim fanem Floydów i gdy w przedsprzedaży (nie będę ukrywać – również ja na ten numer się nabrałem) otrzymałem takie coś jak „The Endless River”, to jedyne co chciałem zrobić to cisnąć to „dzieło” o ścianę. Czułem się wykiwany i oszukany. Na domiar złego nie przez Cygankę tylko przez Wielkiego Muzyka.
W końcu tak samo jak fanami, jesteśmy również klientami. Gdy od producenta otrzymujemy produkt będącym niczym więcej jak kupą z masłem, mamy prawo to coś krytykować. To święte prawo każdego konsumenta. Nawet jeśli wszystkim - pokornie klękajcym przed każdym floyd-związnym wydawnictwem niczym Jędruś przy każdym pierdnięciu episkopatu – się moje podejście nie podoba to jest ono zdecydowanie zdrowsze od ślepego zapatrzenia.
Zresztą Gimour podpadł mi o wiele wcześniej niż Piotrkowi. Miało to miejsce ponad dekadę temu, gdy po raz pierwszy przesłuchałem „On An Island”; krążek beznadziejny, kulejący i katastrofalnie słaby, brzmiący tak jakby Gilmour miał pomysł na pierwsze cztery utwory, nic więcej. Na resztę płyty wcisnął - równie niedopracowane i rażące brakiem pomysłów i jakiegokolwiek konceptu - strzępy jak naćpany i oderwany od rzeczywistości Syd Barrett na „Madcap Laughs” wiele dekad wcześniej.
Stąd – mając w pamięci artystyczne gabaryty „On An Island” oraz „The Endless River” – przy okazji ukazania się „Rattle That Lock” zawiesiłem Gimourowi poprzeczkę niezwykle nisko. I być może dlatego przesłuchując premierowe wydawnictwo gitarzysty Pink Floyd specjalnie się nie zawiodłem.
Oczywiście o jakimś przełomie nie ma mowy. „Rattle That Lock” wiekopomnym dziełem nie jest, i chyba takowym w samym zamiarze nie miał być. Gilmour gra co chce i oczekiwania innych ma głęboko gdzieś. Cóż, tylko pozazdrościć faktu, że jest na takim etapie swojego życia, że może pozwolić sobie na takie pobrzdąkiwanie jedynie dla siebie samego.
„5AM” to piękna gitarowa impresja, jedna z tych do których Gilmour zdążył nas przyzwyczaić. Szkoda tylko, że nie została ona rozbudowana w troszkę dłuższą formę, gdyż wyciszenie zastępuje dość nieoczekiwanie i odczucie lekkiego niedostytu mimo wszystko pozostaje w duszy po pierwszym przesłuchaniu.
Kawałek tytułowy to fajne przebojowe granie z ciepłym zachrypniętym wokalem a la Chris Rea. Dalej też nie jest tak najgorzej; lubię ten niby-walczyk w „Faces Of Stone”, mroczny klimat gitarowej partii przewodniej w „Dancing In Front Of Me” również uracza (o jazzującym fortepianie gdzieś w środku utworu nie wspomnę), a szczerą (choć już wyraźnie stłamszoną ograniczeniami głosowymi Gimoura) dramaturgię słychać w „In Any Tongue”. Wgniataczem jest dla mnie wodewilowy „The Girl In The Yellow Dress”.
Z drugiej strony troszkę przynudzania się znajdzie w takim „A Boat Lies Waiting” nawet pomimo miłych harmonii wokalnych. Po prostu znów odczuwa się wrażenie, że ciekawie się zaczyna... i co dalej. Zabrakło chyba koncepcji co by tu dalej zrobić z interesującym motywem przewodnim. Troszkę za dużo chaosu jest w „Beauty” - fragmencie chyba najbardziej kojarzącym się z niedoróbami z „The Endless River”. Taki żywszy „Today” również mnie nie przekonuje.
Podsumowując, że zacytuję Naczelnego „czterech liter nie urywa”, ale dramatu też nie ma. Ot, taka senna, delikatnie snująca się muzyka na przyzwoitym jednak poziomie. Dobre i to. Z tego się cieszmy.