Dobra wiadomość: krzywa spadkowa charakteryzująca jakość późnych płyt Can się chwilowo zatrzymała. Zła: zatrzymała się na jedną płytę, i to na poziomie lekko naciągniętych sześciu gwiazdek, by potem znów polecieć w dół na łeb na szyję.
Zaczęło się od rozłamu w łonie Can. Karoli, Schmidt i Liebezeit chcieli wciąż grać rocka, Czukaya coraz bardziej ciągnęło do dźwiękowych eksperymentów i poszukiwań. Częstokroć, zamiast za gitarę basową, chwytał w studio za radia różnych zakresów i przetwarzał ich brzmienie, wtapiając otrzymywane dźwięki w muzykę pozostałej trójki. Ostatecznie Holgera w roli basisty zastąpił Jamajczyk Rosko Gee, który przyprowadził ze sobą pochodzącego z Ghany perkusjonistę Reebopa Kwaku Baaha, z którym wspólnie grał w zespole Traffic.
Zmiany niekoniecznie wyszły na dobre. Albo inaczej: trafiły na przeciętny artystycznie okres w karierze Can. I Baah, i zwłaszcza Gee okazali się bardzo kompetentnymi muzykami – tylko co z tego… Jeśli ktoś spodziewał się fajerwerków na linii Liebezeit-Baah, szalonych perkusyjnych popisów wirtuozerii i polirytmii wzmocnionych zakręconymi basowymi popisami Gee, mógł czuć się rozczarowany. Głównie za sprawą Jakiego: o ile dawniej perkusista Can oprócz trzymania rytmu dodatkowo ogrywał go różnymi ciekawymi zagrywkami, nierzadko o znacznym stopniu polirytmicznego zakręcenia – tym razem skupia się na trzymaniu na ogół mało pokomplikowanego rytmu…
Całość płyty, mimo wszystko, zaczyna się interesująco. Jedno z dwóch najbardziej udanych nagrań na płycie, “Don’t Say No”, z maniakalnie wybijanym przez perkusistów rytmem, solidnym basowym podkładem i ekspresyjnym gitarowym solem, całkiem udatnie nawiązuje do starych nagrań Can. „Sunshine Day And Night” budzi już mieszane uczucia: niby jest żywo, jest afrokubański klimat, ale… jakoś to nie zażera, nie wciąga słuchacza. Głównie dlatego, że całość zagrana jest jakby mechanicznie, bez zaangażowania. „Call Me” niby również opiera się na dynamicznym rytmie, sporo tu gitarowych i klawiszowych efektów, słychać też zabawy z dźwiękiem Czukaya, ale całość wypada dość monotonnie (w tym negatywnym znaczeniu), utwór chwilami sprawia niestety wrażenie nabijania czasu…
Druga strona jest wyraźnie lepsza. Powoli wyłaniająca się z elektronicznego szumu, oparta na wyeksponowanej linii basowej (zresztą ponoć to Gee był jej głównym twórcą) i perkusyjnych szaleństwach, lekko jazzująca, wykorzystująca wtopione w warstwę muzyczną sample etnicznych wokaliz „Animal Waves” jak najbardziej udanie nawiązuje do klasycznych dokonań Can. Całość wieńczy ładna piosenka, ze zgrabnymi partiami fortepianu, z rozmarzonym klimatem, udana, aczkolwiek nie wybitna.
Jakby nie patrzeć: ten skład Can miał duży potencjał, który zmarnowano. Słychać już, że Karoli, Czukay, Liebezeit i Schmidt zaczynają odczuwać znużenie wspólnym graniem. Że chyba nie do końca wiedzą, w jakim kierunku pójść dalej z muzyką Can. Choć to jeszcze jest całkiem niezła płyta.