Pierwsza płyta koncertowa King Crimson. Zespołu w pierwszym okresie działalności słynącego ze znakomitych występów na żywo; potem, gdy z pierwszego składu pozostali jedynie Robert Fripp i Peter Sinfield, trochę potrwało, nim udało im się zbudować zespół na tyle stabilny, że mógł wyruszyć w dłuższą trasę. Efemeryczny skład z Lake’em, Collinsem, Tippettem i braćmi Gilesami zaliczył raptem jeden występ, do tego w studiu TV, a skład z Haskellem i McCullochem posypał się tak prędko, że nie było mowy o jakimkolwiek koncertowaniu… Sformowany po długich przesłuchaniach zestaw Fripp-Collins-Burrell-Wallace-Sinfield wreszcie podołał trudom trasy koncertowej.
Skład z Bozem był najbardziej nietypowym w całej historii koncertów King Crimson. I Burrell, i Wallace byli muzykami dającymi sobie technicznie radę z muzyką Frippa (płyty koncertowe pokazują, że Burrell był naprawdę dobrym basistą), ale wywodzili się z innego świata, niż lider King Crimson. Roberta ciągnęło do awangardy, poszukiwań, łamania schematów – Ian i Boz byli muzykami wywodzącymi się z bluesa, mającymi ciągotki do luźnego jamowania w klasycznie bluesrockowym duchu, co z kolei zupełnie nie leżało Frippowi (Sinfield kiedyś stwierdził, że jedyną formą, jakiej Fripp nie potrafi zagrać, jest klasyczny dwunastotaktowy blues). Do tego podczas nagrywania „Islands” w studio bywało gorąco (Burrell określał nowe kompozycje Frippa mianem „airy-fairy shit”). Atmosfera w zespole szybko się psuła. Co ciekawe, jako pierwszy z zespołu został wyrzucony nie basista, ale Peter Sinfield. King Crimson z inżynierem dźwięku Hunterem MacDonaldem w miejsce Petera wyruszył na trasę po Ameryce, ale… kilka lat wcześniej w Stanach rozleciał się pierwszy skład King Crimson, teraz kolejny: skłócony z szefem Boz Burrell otwarcie podpuszczał resztę muzyków na Frippa, a panowie przy pierwszej dogodnej okazji zaczynali na scenie jamować, zapuszczając się w rejony bluesowo-funkowe, co Robertowi zupełnie nie leżało. Do tego zespół odrzucił nową instrumentalną kompozycję, z jakiej Fripp był bardzo zadowolony, i po zakończeniu koncertów do Anglii wrócił sam lider King Crimson… Wkrótce po powrocie zaczął formować nowy skład grupy, a odrzucona kompozycja miała trafić na kolejny album Crimson – pod tytułem „Larks’ Tongues In Aspic Part Two”.
Album „Earthbound” – pamiątka po trasie amerykańskiej z początku 1972 – ukazał się w czerwcu tegoż roku. I do dziś pozostaje najbardziej kontrowersyjnym albumem koncertowym (i nie tylko…) King Crimson. Dziś wiadomo, że za jego wydaniem stała głównie wytwórnia: kolejny skład KC się rozpadł, nowy będzie nie wiadomo kiedy, to chociaż koncertówkę wydamy… Tyle że, jak wiemy dziś, w archiwach ocalało sporo niezłych technicznie rejestracji występów składu z Burellem i Wallace’em (i tego z Lake’em i McDonaldem też), tymczasem na „Earthbound” trafiły nagrania zarejestrowane na prostym magnetofonie prosto z konsolety (nagrano na magnetofonie Ampex podłączonym do robionego na zamówienie miksera Kelsey Morris, w deszczu, w tylnej części ciężarówki Volkswagen), bez obróbki – nawet jak na standardy roku 1972 brzmiało to kiepsko, wyjątkowo surowo i chropowato. W Stanach płyta się nie ukazała z uwagi na fatalną jakość dźwięku; oficjalne wydanie CD trafiło na rynek jako ostatni album z katalogu King Crimson, razem z „U.S.A.”, dopiero latem 2002 – cyfrowa obróbka nieznacznie poprawiła jakość dźwięku, ale ograniczeń wyjściowej rejestracji nie udało się przeskoczyć.
Rzeczywiście, „Earthbound” brzmi kiepsko, jak słabej jakości bootleg, ale… mimo wszystko – coś tam słychać. A słychać zespół, który pogrążą się w głębokim kryzysie, ale mimo wszystko nadal potrafi na scenie wykrzesać ze siebie dużo. Wybitnie surowo brzmiący „21st Century Schizoid Man” (Wilmington, 11 lutego) zyskuje dzięki jakości nagrania dodatkowy wymiar: całość brzmi ostro, chropowato, iście schizofrenicznie (co jeszcze podkreślają przepuszczone przez VCS3 zniekształcone partie wokalne), a cały zespół popisuje się w ciekawie zagranej części instrumentalnej – zwłaszcza Collins gra znakomicie. Mamy tu też dwa zespołowe jamy: „Peorię” (Peoria, 10 marca) osadzono na dość prostym, funkowym motywie rytmicznym, Burrell to popisuje się scatem, to improwizuje proste linijki tekstu, Mel Collins zdecydowanie dominuje tu jako instrumentalista, natomiast Fripp wyraźnie nie może sobie znaleźć miejsca, ograniczając się głównie do dość prostego akompaniamentu rytmicznego. Więcej pola do popisu lider King Crimson ma w utworze tytułowym (Orlando, 27 lutego) – również funkującym, z ładnym jazzowym feelingiem w partii perkusji i kolejnymi wokalnymi popisami Burrella, w którym Fripp odnajduje się na tyle, żeby zaproponować ładną partię gitary prowadzącej. Robert dominuje w „Sailor’s Tale” (Jacksonville, 26 lutego) – jest to środkowa część kompozycji znanej z płyty „Islands”, z (trochę chaotycznym) gitarowym solem na tle melotronu Collinsa. Co ciekawe, jest to niestety zaledwie fragment trwającego ponad kwadrans utworu. Na koniec zaś mamy „Groon” (znów Wilmington) – efektowną, jazzującą kompozycję instrumentalną ze strony B singla „Cat Food”, rozbudowaną tu do ponad kwadransa i przechodzącą w swobodną wymianę muzycznych idei i pomysłów, dającą muzykom okazję do zaprezentowania swoich umiejętności w popisowych solówkach (jest długie solo bębnów, do tego MacDonald chętnie modyfikuje brzmienie zespołu za pomocą swojego VCS3). Swoją drogą ten utwór pokazuje, że King Crimson ery Collinsa i Burrella bardzo oddalił się od pierwotnych założen Frippa: jedną z podstawowych koncepcji Roberta było wszak zarzucenie rozbudowanych solówek poszczególnych muzyków na rzecz zbiorowego, zespołowego improwizowania: zamiast popisywać się, co też nie potrafisz zrobić z instrumentem, słuchaj, co gra kolega (koledzy) i dopełniaj jego partię albo kontrapunktuj ją, ale ma to być zespołowe granie (jak w Weather Report początku lat 70.: nobody solos, everybody solos) – tymczasem Collins, Burrell i Wallace chętnie wdają się w solowe popisy, ciągną King Crimson w stronę, w którą Fripp nigdy nie chciał iść – trochę sprowadzają KC na ziemię, zaczynają go przeobrażać w intrygujący, ale jak na Crimson dość konwencjonalny, wywodzący się z bluesowych korzeni rockowy zespół z jazzowymi, funkowymi i soulowymi naleciałościami; trudno się więc dziwić Frippowi, że podziękował kolegom i zreformował King Crimson od podstaw.
Dość ciężko słucha się tej płyty z uwagi na kiepską jakość nagrania, ale mimo wszystko jest to całkiem interesujący dokument, swoista fotografia King Crimson rozdartego na dwie połowy (z jednej strony lider, z drugiej trzech separatystów), rozsypującego się, miotanego konfliktami personalnymi, które w sporym stopniu zaczynają wpływać na muzykę. Zarazem jest to intrygujący zapis King Crimson zapuszczającego się w rejony funkowo-soulowo-bluesrockowe – mniej awangardowego, zdecydowanie bardziej „korzennego”, rockowego niż kiedykolwiek wcześniej i później. I dlatego werdykt brzmi: niezła płyta, można posłuchać.