ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Electric Light Orchestra ─ Eldorado w serwisie ArtRock.pl

Electric Light Orchestra — Eldorado

 
wydawnictwo: Warner Bros. 1974
 
1. Eldorado Overture (Lynne) [02:12]
2. Can’t Get It Out Of My Head (Lynne) [04:22]
3. Boy Blue (Lynne) [05:19]
4. Laredo Tornado (Lynne) [05:30]
5. Poor Boy (The Greenwood) (Lynne) [02:58]
6. Mister Kingdom (Lynne) [05:30]
7. Nobody’s Child (Lynne) [03:57]
8. Illusions In G Major (Lynne) [02:37]
9. Eldorado (Lynne) [05:18]
10. Eldorado Finale (Lynne) [01:30]
Bonus Tracks: 11. Eldorado Instrumental Medley (Lynne) [07:55]
12. Dark City (Lynne) [00:46]
 
Całkowity czas: 48:02
skład:
Jeff Lynne – Guitar, Moog, Vocals, Backing Vocals. Richard Tandy – Piano, Moog, Guitar, Backing Vocals. Hugh McDowell – Cello. Michael Edwards – Cello. Mik Kaminski – Violin. Michael De Albuquerque – Bass. Bev Bevan – Drums, Percussion. Orchestra conducted by Louis Clark. Arrangements by Jeff Lynne, Richard Tandy and Louis Clark. Prologue spoken by Peter Forbes-Robertson.
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,7

Łącznie 14, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8+ Absolutnie wspaniały i porywający album.
30.12.2016
(Recenzent)

Electric Light Orchestra — Eldorado

Skoro dziś 30 grudnia – no to trzeba napisać o płycie Elektrycznej Orkiestry Kameralnej. A potem wznieść toast za Jubilata. Zwłaszcza że Jeff wraz ze swoją czeladką zostanie w przyszłym roku uroczyście wprowadzony do Rock’n’Roll Hall Of Fame.

Ta płyta miała być dla ELO przełomem, komercyjnym przebiciem się na brytyjskim rynku. W Ameryce cieszyli się w roku 1974 już sporą popularnością, którą tak czy siak próbowali jeszcze zdyskontować: na okładce „Eldorado” znalazł się kadr z jednego z najbardziej klasycznych filmów amerykańskich, „Czarnoskiężnika z krainy Oz” (choć sami muzycy – zwłaszcza Bev Bevan – uważali okładkę za koszmarną). Nagrywanie szło całkiem sprawnie, mimo przeszkód (w pewnym momencie Michael De Albuquerque postanowił porzucić zespół i poświęcić się życiu rodzinnemu; zastępcy nie udało się na czas znaleźć i pozostałe partie gitary basowej nagrał ostatecznie Lynne, dopiero przed kolejną trasą do ELO dołączył Michael Groucutt) – zwłaszcza że zamiast benedyktyńskiego zgrywania kolejnych ścieżek smyczków, aby stworzyć wrażenie orkiestrowego brzmienia, tym razem Jeff, Richard i Louis Clark mieli do dyspozycji prawdziwą 30-osobową orkiestrę. No i znów niewiele z tego wyszło – „Eldorado” w Wielkiej Brytanii znów przeszło bez echa, choć na promujący album singiel wystawiono bodaj najpiękniejszą rzecz, jaką Jeffowi udało się napisać w ogóle.

„Can’t Get It Out Of My Head” nawet po ponad czterdziestu latach robi wciąż olbrzymie wrażenie. W tych czterech minutach zagrało wszystko: delikatny wstęp, bardzo ładna, elegancka melodia (Jeff stworzył ten utwór, gdy jego ojciec stwierdził, że muzyce ELO brakuje ładnych melodii właśnie) zgrabne klawiszowe aranżacje i dodatki, z wielkim smakiem wprowadzona orkiestra… W każdym razie gdybym miał wybrać ten jeden, najpiękniejszy utwór w ogóle, to pewnie „Can’t…” nie miałoby konkurencji. Czemu tak udana rzecz nie zaistniała (wtedy) komercyjnie? Tego chyba nikt nie wie. Podobne rozważania można snuć co do całej płyty. Brzmieniowa surowość, jaką można było usłyszeć jeszcze na „On The Third Day”, została zastąpiona ciepłą, żywą, wypolerowaną produkcją, zrobioną z dużym rozmachem, a do tego całość była (fakt, że w sumie dość luźnym) concept-albumem, opowiadającym o marzycielu uciekającym w świat snów i marzeń przed codziennym, smutnym, samotnym życiem. No i całą płytę wypełniły bardzo udane kompozycje – może żadna nie dorównywała „Can’t Get It Out Of My Head” pod względem magii i uroku, ale same w sobie były naprawdę znakomite – żwawsza, bardziej rockowa „Illusions In G Major”, jakby co nieco podkpiwająca z patetycznego rocka progresywnego, bardzo beatlesowska „Mister Kingdom” (niektórym przywodząca na myśl „Across The Universe”), lekko kabaretowa „Nobody’s Child”, pacyfistyczna, rycerska, dość majestatyczna „Boy Blue”, podobna w wyrazie, ale bardziej dynamiczna „Poor Boy (The Greenwood)”, sprawiająca wrażenie zagubionego fragmentu pierwszej płyty ELO, jeszcze z czasów Roya Wooda, dramatyczna „Laredo Tornado” no i przede wszystkim bajkowy utwór tytułowy z potężnym orkiestrowym finałem (w pewnym momencie można w tle usłyszeć, jak kontrabasiści pakują instrumenty i wychodzą, bo jak wspomina Jeff, nie chcieli grać nawet o sekundę dłużej, niż to było w planie).

Z biegiem lat przyjęło się uważać „Eldorado” za najlepszy album ELO i arcydzieło Elektrycznej Orkiestry Kameralnej. Czy tak jest? Przy całej wielkości tej płyty – bo faktycznie jest ona znakomita – śmiem się jednak nie zgodzić do końca. Z „Eldorado” jest bowiem pewien problem: chodzi o tą dużą orkiestrę właśnie. Słuchając tej płyty po latach, trudno uniknąć wrażenia, że Jeff jeszcze nie do końca wiedział, jak ją właściwie wykorzystać. I przez większość tej płyty orkiestra wyraźnie zdominowała Orkiestrę: potężne symfoniczne brzmienia przytłoczyły gitary i syntezatory. Trochę szkoda, zwłaszcza że w takim „Can’t Get It Out Of My Head” proporcje między zespołem rockowym i symfonikami udało się świetnie wyważyć… Zresztą sam Lynne zdaje się zgadzać z tym: w jednym z wywiadów jako swoje ulubione płyty ELO wymienił trzy kolejne – „Face The Music”, „A New World Record” i „Out Of The Blue”, mówiąc, że na tych albumach udało mu się stworzyć dokładnie takie brzmienie, jakie zaplanował i jakie sobie wymarzył. I w sumie trudno się nie zgodzić: choć „Face…” to jedna ze słabszych płyt Elektrycznej Orkiestry Kameralnej, brzmieniowo wypada ciekawiej, lepiej od „Eldorado”. Trochę szkoda. „Eldorado” to na pewno jedna z najlepszych płyt ELO, ale do arcydzieła jednak jej minjmalnie brakuje - takiego rockowego nerwu, jaki na późniejszych i wcześniejszych płytach będzie w muzyce Jeffa i spółki obecny.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.