Electric Light Orchestra zeszła z muzycznej sceny po angielsku. Po wydaniu „Secret Messages” drogi muzyków po prostu się rozeszły, Jeff Lynne skupił się na pracy za konsoletą, Bev Bevan dołączył do Black Sabbath (wtedy z Ianem Gillanem w składzie)… I wydawało się, że o Elektrycznej Orkiestrze Kameralnej można już mówić wyłącznie w czasie przeszłym. Ale Jeff wciąż był winny wytwórni jeden album studyjny. I w lutym 1985 ELO – okrojone do tria Lynne-Tandy-Bevan – rozpoczęło pracę nad nową płytą. Praca trwała długo – aż do stycznia kolejnego roku. W marcu 1986 „Balance Of Power” trafiła na rynek.
Jeff Lynne napisał w książeczce, ze uważa tą płytę za jedno z ciekawszych dokonań zespołu. I dość szeroko rozwodzi się nad wszelkimi technicznymi bajerami (efektami, samplerami itp.), jakie wykorzystywał w czasie pracy nad płytą. No cóż…
Po pierwsze: z tym brzmieniem to nie jest taka prosta sprawa. Niby można pochwalić Jeffa za precyzyjne zsynchronizowanie ogromnych ilości partii syntezatorów, ale… akurat brzmienie tej płyty mocno dziś trąci myszką. Także za sprawą wszelkich elektronicznych bębnów, jakich na tej płycie nie brakuje. Bardzo niewiele tu śladów dawnego brzmienia Electric Light Orchestra, także z uwagi na zastąpienie smyczków elektronicznymi brzęczadłami.
Po drugie: tej płycie bardzo brakuje jednego. Dobrych utworów. Na całym albumie znalazł się jedynie jeden bardzo dobry: “Getting To The Point”. Nostalgiczna, ciepła ballada, w tekście nawiązująca do zakończenia działalności ELO. Całkiem dobrze wypadłaby druga ballada, „Without Someone”, gdyby nie pewien szkopuł: jej melodia nieco za bardzo przypomina… „Getting To The Point”. Autoplagiat? I to na tej samej płycie? Nieładnie, panie Lynne.
Co poza tym? Głównie zwięzłe, wyładowane syntezatorami utwory, z dynamicznym stukotem elektronicznych bębnów. Chwilami gdzieś tam nieśmiało odzywa się echo dawnego Electric Light Orchestra, jakieś beatlesowskie smaczki pobrzękują w refrenie „Secret Lives” czy „Is It Alright”, „Heaven Only Knows” czy „So Serious” (w tekście też jakieś echa rozpadu ELO) nawet jakoś się bronią jako dynamiczne, przebojowe, chwytliwe piosenki, jeśli przymknąć oko na melodyczne niedostatki. Ale o drugiej stronie czarnego krążka nie sposób powiedzieć za wiele poza tym, że po prostu jest. O „Without Someone” już było. „Calling America” wystawione na singlu i wsparte teledyskiem jakoś tam zawalczyło na listach, ale w sumie żaden to cymes: sztampowa poprockowa piosenka, jakich w latach 80. było wiele, do tego wzbogacona niezbyt ciekawą partią saksofonu. „Endless Lies” planowano na płytę „Secret Messages” i w wydaniu kompaktowym tamtej płyty ten utwór znalazł się w dodatkach; tu pomieszczono nową, bardziej zwięzłą, ale też wyraźnie słabszą wersję. A co do „Sorrow About To Fall” czy „Send It”, to podsumujmy temat tak: elektroniczna rąbanka bez polotu. I na tym może poprzestańmy.
W wersji kompaktowej ten 34-minutowy album uzupełniono o alternatywne wersje paru utworów, odrzucony z płyty całkiem niezły utwór „In For The Kill” oraz dwie B-strony singli, całkiem udane piosenki „Caught In A Trap” i „Destination Unknown”.
Z perspektywy czasu: tak naprawdę z wydania tej płyty był jeden pożytek. Bo Lynne ze swoją czeladką wyruszył w krótką trasę koncertową. A podczas jednego z koncertów na scenie pojawił się niejaki George Harrison. Po koncertach, Jeff ostatecznie odstawił ELO do lamusa i przez rok leniuchował. A potem wszedł wraz z Harrisonem do studia, czego owocem był nie tylko świetny album „Cloud Nine”, ale także zebranie się niezwykłej czeredki – Traveling Wilburys. Ale o tym przy innej okazji.