Ostatni album Can nagrany z Damo Suzukim (który ożenił się z Niemką, członkinią Świadków Jehowy, przyjął jej wyznanie i w roku 1974 porzucił karierę muzyczną) to znów płyta nietypowa. Tak jak „Ege Bamyasi” była niezwykle eklektyczna, tak „Future Days” jest pozycją bardzo spójną.
Do tej pory jednym z elementów najsilniej kojarzących się z Can był wyeksponowany hipnotyczny rytm. Często to właśnie bębny Liebezeita eksponowano w miksie, przesuwając resztę instrumentów nieco w tył. „Future Days” brzmi wyraźnie inaczej. Dominującym czynnikiem jest tworzony przez gitary, skrzypce i instrumenty klawiszowe nastrój. Ponoć album powstał pod wpływem krótkich zespołowych wakacji; ponoć to Karoli, zafascynowany szumem morza, poszukiwał jego muzycznego ekwiwalentu, a reszta zespołu podjęła jego poszukiwania. Tak czy inaczej – czynnikiem wyróżniającym tą płytę jest charakterystyczny, nieco ambientowy wręcz klimat.
Specyficzną, “płynącą”, jakby wakacyjną aurę ma już utwór tytułowy: rytm nie jest aż tak wyeksponowany jak wcześniej. Nieco bardziej transowy rytm pojawia się w „Spray”, ale nadal jest on wtopiony tło, nie narzuca się, nienachalnie napędza całość. Po bardziej rockowym, zwięzłym „Moonshake” mamy opus magnum tej płyty. Otwarty formalnie, wykrojony z większej całości „Bel Air” to właśnie efekt fascynacji Karoliego szumem morza. Zdecydowanie impresyjny, pełen klawiszowo-gitarowych plam, podkładów i solówek. Spokojnie, nieśpiesznie płynący sobie do przodu. Nawet gdy w drugiej połowie zespół wchodzi na nieco żywsze obroty – rytm nadal jest stonowany, schowany, nacisk położony jest na nastrój wytwarzany przez rozlane, swobodne płaszczyzny dźwiękowe.
Bardzo swobodna, luźna, lekka płyta Can, i zarazem chyba jedna z najbardziej eksperymentalnych. Jak najbardziej godna uwagi.