- Znowu ty? W kategorii singer-songwriter też startujesz?
- Nie, ja tak… - Tośka niewinnie pomachała ogonem udając, że ona tutaj tylko przez przypadek.
- Znowu cię Naczelny na mnie nasłał?
- Jaki Naczelny, o co ty mnie podejrzewasz – obruszyła się. Deko nieszczerze. – Tym razem moja pani kazała cię przypilnować, żebyś tego Taylora szybko i ładnie opisał.
- Wiesz Tosieńko, to ja ci coś powiem – wiódł ślepy kulawego, dobrze im się działo, dwóch chirurgów nad EKG, czyli podwójna ślepa próba. Przecież ty nie masz zielonego pojęcia o Taylorze. Po co ty tutaj?
- A ty wiesz pewnie więcej.
- Od ciebie – na pewno. Co nie zmienia faktu, że jest to dopiero pierwsza płyta Jamesa Taylora którą poznałem w całości.
- Lepiej późno niż wcale. A wiesz, że jest to jego pierwsza płyta w karierze, która dotarła do pierwszego miejsca amerykańskiego Billboardu?
- No. Czterdzieści pięć lat gość czekał. No to jest tak – ty nie wiesz nic, ja nie wiem nic, czyli razem wiemy dokładnie tyle, żeby napisać tą reckę.
- Mam nadzieję, że nam to jakoś pójdzie, bo potem będę się musiała przed moją panią tłumaczyć.
- Postaram się.
- Nie ma – postaram się. Musisz.
James Taylor to instytucja amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Prawie pół wieku na scenie, dużo płyt wydanych, jeszcze więcej sprzedanych. W Europie doceniany jakby mniej. Rzadko kiedy puszczany w polskim radiu, a jeżeli już, to chyba tylko przez Marka Niedźwieckiego. Zgadza się „Before This World” to pierwsza płyta Taylora, jaką posłuchałem w całości. Oprócz tego znam może jeszcze kilka, kilkanaście piosenek, a najbardziej mi się kojarzy z wspólnymi koncertami z Carole King i śpiewaniem w chórkach razem z Jaggerem w jednym z największych przebojów Carly Simon – „You’re So Vain” – dwa szwagry śpiewające o trzecim – Taylor był w tamtym czasie mężem Carly, która też miała romans z Jaggerem, a ten trzeci, o którym ci dwaj śpiewają to niejaki Warren Beatty, z którym piosenkarka również randkowała. Co prawda ona sama zaprzeczała (*), ale sam zainteresowany zawsze z dumą mówił, że to o nim. Zresztą śpiewających kobiet w życiu Taylora było więcej, na przykład Carole King, której piosenka „You’ve Got A Friend”, w jego wykonaniu była w USA wielkim przebojem.
- Lecisz na czas kroniką towarzyską – wtrąciła się Tośka – A może coś konkretniej o „Before This World”. Jak chcesz, to mogę zacząć – Atos powiedział, że jego pan powiedział, że tam w czwartym kawałku ktoś świetnie gra na elektroakustyku.
- Pewnie Mike Landau. Jednak dla mnie to ten album zaczyna się raczej od drugiego utworu. „Today, Today, Today” to bardziej countrowy numer, a ja za country nie bardzo, chociaż i tak trawię je nieco lepiej niż dawniej. Chociażby dlatego, że trudno znaleźć amerykańskiego wykonawcę tego rodzaju, żeby gdzieś o takie granie nie zaczepiał.
Kiedyś napisałem, że singer-songwriter to właściwie gatunek na wymarciu. Może aż tak źle nie jest, bo mimo wszystko ktoś jeszcze tak gra. Ale mamy trafić na naprawdę dobrą taką płytę – no to trzeba sięgnąć po wydawnictwa takich starszych panów, 60+, a nawet 70+, pierwszych ludzi rocka, którzy pili z Joplin i palili z Heniusiem. Właśnie oni, mimo upływu lat potrafią zaskoczyć wybitną płytą. W tamtym roku byli to na przykład Dave Mason i David Crosby, w tym roku trafiło na Jamesa Taylora. Jako całkowity nowicjusz w temacie nie mam zielonego pojęcia, czy „Before This World” jest lepsze, czy gorsze od wcześniejszych dokonań pana T. Teoretycznie biorąc się za pisanie o tym albumie, wypadałoby, żebym posłuchał jeszcze czegoś, chociaż właśnie dla porównania. Może i tak, ale czy na pewno jest to konieczne? Mniej więcej wiem, czego mogę się po Taylorze spodziewać i wydaje mi się, że „Before…” nie jest stylistycznie czymś nowym w jego karierze. Co do poziomu – czy lepsza czy gorsza od innych – nie wypowiadam się. Moim zdaniem bardzo dobra. Nie tylko moim zresztą, bo wszędzie zbiera same ciepłe recenzje.
Gdyby nie Agnieszka, pewnie bym się tym wydawnictwem nie zainteresował. Nowy James Taylor – nie, zdecydowanie poza moim kręgiem zainteresowań. Ale mojej damie bardzo się to spodobało i w jakiś sposób rykoszetem też i we mnie trafiło.
„Before This World” to zestaw dziesięciu piosenek – na pierwszy i każdy kolejny rzut ucha rdzennie amerykańskich. Jednak jeśli chodzi o pisanie piosenek, to albo dobra Opatrzność dała taki dar, albo nie. A jak nie – to nic nie poradzi. Taylor zawsze słynął z tego, że sobie z tym jak najbardziej radzi, do tego pisze fajne teksty i też, co również bardzo ważne, potrafi to wszystko bardzo dobrze nagrać. Tak jest i teraz. Co prawda może się wydawać, że to wszystko brzmi raczej staroświecko, bo tak to się nagrywało i ponad czterdzieści lat temu. Tylko co z tego, a po drugie, czy ktoś wymyślił jakiś lepszy sposób nagrywania takiej muzyki? Nie wyobrażam sobie, żeby taka muzyka mogła odpowiednio zabrzmieć w nowoczesnych aranżacjach i w nowoczesnym instrumentarium. Poza tym może by nie mówić o tym „staroświecki”, tylko „klasyczny”? Mniejsza z tym.
Jak wspomniałem „Today…” mnie raczej nie porwał, ale „You And I Again”, z sekcją smyków jest jednym z piękniejszych fragmentów tego albumu. Dalej Taylor po prostu robi swoje i to robi bardzo dobrze. Każda z tych ma własną aranżację, swój niepowtarzalny kształt, klimat, jest o czymś. Dziesięć różnych opowieści. Trzeba nieco wpasować, zestroić się z tą muzyką, przede wszystkim zwolnić tempo, usiąść, znaleźć dla niej odpowiednią chwilę. W samochodzie – pewnie nie zaskoczy. Ale wieczorem, kiedy mamy szansę oderwać się nieco od tego świata, co za drzwiami naszych mieszkań, kiedy jest trochę spokoju, kiedy tempo naszego życia powinno trochę zwolnić – wtedy jest szansa, ze do nas dotrze. Trudno określić, które utwory są lepsze, a które gorsze. Oprócz pierwszego, reszta płyty weszła mi bez żadnych problemów, właściwie od razu, przy pierwszym, uważniejszym przesłuchaniu całości. Chyba najbardziej już wtedy zapadły mi w pamięć subtelny „You And I Again” i trochę patetyczny, chociaż bardziej gorzki „For Afghanistan”, no i tytułowy. Przeglądając listę płac, można się na początku zastanowić – A gdzie wszyscy są? Są wszyscy. Tam gdzie trzeba. Pozornie proste, ciche, omalże akustyczne utwory po kilku przesłuchaniach okazują się bogato zaaranżowanymi miniaturami, chociaż te subtelne, muzyczne barwy odkrywamy na drugim, albo trzecim planie. Pozornie proste, wdzięczne piosenki aranżowane są jak na mały big band. Ale też te wszystkie niuanse usłyszymy dopiero po pewnym wsłuchaniu się w utwór. I dlatego te płyta z każdym odsłuchem zyskuje. Jeden z najlepszych albumów tego roku.
Mocne osiem gwiazdek.
PS. To ja, Tośka. Jest Wigilia i dlatego mogę sama się wypowiedzieć na łamach, niekoniecznie przy pomocy mojego tzw. pana. Ja tak w charakterze votum separatum. To wcale tak nie jest, że trzeba być w wieku około emerytalnym, żeby być dobrym zawodnikiem w kategorii singer-songwriter. Poza tym nieprawda, że instrumentarium musi być koniecznie takie jak w 1970 roku. Na półce u moich państwa stoi na przykład sporo płyt bardzo zacnego artysty tego rodzaju, Davida Graya, przynajmniej te co lepsze, a tam możemy znaleźć sporo elektroniki. Czyli nieważne z czego – ważne, żeby sponiewierało. Albo można powiedzieć – czym skorupka za młodu. Taylor – rocznik 1948, Gray – dwadzieścia lat młodszy, na pewno wychowywali się na innej muzyce. Myślę, że tacy twórcy, o takiej wrażliwości będą pojawiać się zawsze, tylko, że zawsze będą dziećmi swoich czasów. Widać mojemu tzw. panu najbardziej pasuje estetyka weteranów. Nie wiem dlaczego, bo aż tak stary nie jest.
A na koniec, to, o czego mój tzw. pan nie zrobił (bo on bojkotuje święta) – chciałabym życzyć wszystkim – człowiekom, a czterołapym w szczególności – michy ciepłego żarcia i ciepłego dachu nad głową, szczęścia do (innych) człowieków. Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
(*) Kilka miesięcy temu jednak to potwierdziła.