No i mamy zupełnie nową płytę Jethro Tull z zupełnie premierowym materiałem. Ostatnie takie wydawnictwo to „J-tull.com” z 1999 roku. Bagatela, 23 lata temu. Potem był co prawda „The Christmas Album” z 2003 roku, ale tam było tak pół na pół – nowe i starsze w nowych wersjach. Oczywiście też nie liczymy „Thick As A Brick 2”, wydane pod nieco dziwną nazwą Jethro Tull’s Ian Anderson, a będące de facto solową płytą Andersona. W międzyczasie odszedł/został zwolniony Martin Barre i ciekawy byłem, jak będzie brzmiał zespół bez niego. Powiem szczerze, że wielkich różnic nie usłyszałem.
Natomiast co ważniejsze – będzie to pierwsza, studyjna płyta The Jethros, która nie wyląduje u mnie na półce. Mchem by porastała, miejsce zajmowała – nie ma po co jej trzymać. Przecież słuchać tego nie będę. Czyli jest aż tak źle? Może nie aż tak źle, jakby to wynikało z tego, co napisałem wcześniej. „The Zealot Gene” jest mocno przeciętna i przy tym mocno nudna. Anderson sobie śpiewa, reszta sobie gra, ale przelatywało to przeze mnie szybko, szybciej niż agrest przez niemowlaka, nie wywołując prawie żadnej reakcji. No coś tam grało. Tytułowy, "Mrs. Tibbets" i "The Fisherman of Ephesus” – tyle dobrego. Ale nie znaczy, że są utwory bardzo dobre. Po prostu – lepsze od całej reszty tej popeliny.
Jethro Tull to jedna z moich ulubionych prog-rockowych kapel i mimo, że swoje najlepsze lata mają już na pewno za sobą, to jednak na coś tam liczyłem. Ale jak to stare przysłowie pszczół mówi – Umiesz liczyć, licz na siebie. „The Zealot Gene” to chyba ich najgorsza płyta. „A” jest lepsze, bo tam cała pierwsza strona jest dobra, na „Under Wraps” są ciekawe pomysły i słucha się jej dobrze, przynajmniej a tak mam i jakoś niespecjalnie boli mnie ten automat perkusyjny. Nawet „A Passion Play”, które uważam za niewąskie nudziarstwo, też moim zdaniem jest lepsze. Zresztą też to mam i czasem słucham. Chociażby po to, żeby się przekonać, że to dalej nudzi. Jak do tej pory Andersona songwriting nie zawodził, a tym razem, na dobrą sprawę po raz pierwszy w karierze, był zupełnie bez formy. Stworzył kilkanaście wyjątkowo nijakich numerów, które zapominamy szybciej niż się skończą.