Patrzę sobie ostatnio na katalog Frontiers i widzę – Jest i Styx! No to już cały amerykański AOR siedzi u Włochów.
Ale ja nie o tym.
Główny animator projektu Avalon, Richie Zito to muzyk dość wszechstronny, grający min. na gitarze i instrumentach klawiszowych. Dał się wcześniej poznać jako bardzo sprawny gitarzysta sesyjny, współpracujący z wieloma bardzo znanymi wykonawcami, na przykład choćby z Barbrą Streisand, Kenny Rogersem, Artem Garfunkelem, albo Lionelem Richie. Potem zajął się też produkowaniem płyt, współ odpowiadał miedzy innymi za sukcesy Heart. Jako producent \"zaliczył\" 38 singli w pierwszej setce Billboardu.
Dzięki temu łatwiej było mu namówić różnych artystów, z którymi wtedy pracował, do swojego aktualnego projektu. A poszło to o tyle łatwo, że obecnie znaczna grupa jego dawnych znajomych nagrywa dla włoskiej firmy Frontiers. Pomysł jak pomysł – nie nowy i niezbyt oryginalny, parę lat temu podobną płytę wydał Tony Iommi i to wyrywało z obuwia. Avalon takiej mocy nie ma i raczej nie miało zamiaru mieć. Nawet nie chce mi się pisać , że to kolejna sentymentalna wycieczka w rockową przeszłość, bo sam skład wokalistów na to wskazuje. A wszem i wobec jest wiadome, że Frontiers lubi wydawać taką muzykę dla podstarzałej młodzieży.
I wszystko byłoby fajnie, tylko, że ogólnie jest średnio. Taka płyta to z założenia jest kalka na kalce, schemat na schemacie. I tak ma być. To taka muzyka, wyjątkowo konserwatywna i odporna na nowinki. Nawala na tej płycie dwie rzeczy. Gorzej , że podstawowe. Większość kawałków brzmi bardzo podobnie, są tak samo wyprodukowane, na jedno kopyto. Większość utworów też jest do siebie podobna – a to jest jeszcze gorsze. Bo co jak co – monotonia na takiej płycie to rzecz zabójcza. Ta muzyka ma się skrzyć i błyszczeć od pierwszego posłuchania. To nie jest coś zbytnio ambitnego , co by jakiś młody człowiek z uduchowioną miną słuchał po raz fafnasty, żeby zgłębić artyzm na przykład akordeonisty . Przy trzecim, czwartym utworze słuchacz zaczyna ziewać i płyta spalona. Mimo wszystko nie jest to skopane do końca, można nawet powiedzieć, że jest niezbyt skopane, bo większość utworów jest dosyć przyzwoita, a różnorodność wokalistów w pewnym stopniu zapobiega monotonii. Najbardziej podoba mi się ballada „Oh Samantha” zaśpiewana przez Josepha Williamsa (ex-Toto), udane są też „Blue Monday” (jeden z ostrzejszych fragmentów na płycie), „Nightmare” , „Blue Collar” , całkiem niezła jest kończąca płytę kolejna ballada „I Don’t Want to Want You” .
Jednak mimo tych jaśniejszych punktów , jako całość z niewielkim zapasem łapie to się na słabe 6 punktów. Ledwo. Słucha się tego jednak bez zniecierpliwienia, nawet bez problemu daje się to posłuchać kilka razy. Ale świat nie byłby gorszy bez tej płyty.