Od kiedy tylko mogę, to lipiec zaczynam tak samo – budzę się rano, sięgam po taśmę/kasetę/płytę – w różnych latach różnie to bywało - i puszczam sobie „July Morning”. Niezbyt oryginalnie, prawda? Ale sympatycznie. I zawsze robi się z tego mały festiwal Uriah Heep. W lipcu słucham ich w większych ilościach. Tylko, że zwykle tylko tych najwcześniejszych płyt z Byronem, z lat 1970-73, no może jeszcze „Return to Fantasy”.
„Look at Yorself” znam praktycznie od zawsze. To była pierwsza , klasyczna, rockowa płyta, którą poznałem w całości, gdzieś na samym początku lat 80-tych . Nawet analog z lustereczkiem miałem kiedyś w rękach.
Tempo pracy Uriah Heep w tym czasie było zawrotne. W jesieni 1971 wydali już swoją trzecią płytę, a przecież zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej ukazał się ich album debiutancki. A co ważniejsze oba wcześniejsze krążki były naprawdę bardzo dobre. Tak , naprawdę bardzo dobre, chociaż materiał na nich zawarty był dość eklektyczną zbieraniną . Szczególnie debiut był pod tym względem bardzo różnorodny – klasyk zespołu , czyli „Gypsy”, ballada „Come Away Melinda” , creamowskie „Walking in My Shadow” aż po lekko jazzujący „Wake up (Set Your Sight)” , a na drugiej płycie była regularna rockowa suita „Salisbury” (też bardzo dobra) .
„Look at Yourself” to jest pierwszy album jednorodny stylistycznie. Hard-rock – najostrzejsza i najcięższa płyta Jurajów z tego okresu. Przez wielu uważana za najlepszą (ale równie wielu zwolenników ma „Demons And Wizards”).
Pomysł, żeby do nagrania utworu tytułowego zaprosić trzech bębniarzy z Osibisa był rewelacyjny. „Look at Yorself” sam w sobie mocny numer, ostro prący do przodu, a jeszcze wzbogacony popisami panów Osei, Tontoh i Amao , tworzących niesamowitą maszynę rytmiczną, jak walec drogowy z silnikiem turboodrzutowym. Inny gość na tej płycie to Mafred Mann. On i jego moog wystąpili w finale dziesięciominutowego „July Morning”, utworu opartego na prostym jak budowa cepa , ale bardzo chwytliwym temacie. Mann nie był osobiście zbyt zachwycony swoją solówka, zespołowi jednak się spodobała.
To dwa najważniejsze momenty na tym albumie. Tytułowy wydany na singlu, był sporym przebojem, Lipcowy Poranek (czyli obowiązkowa dawka epiki na płycie hard-rockowej) to najsłynniejszy utwór zespołu. Pozostałe nie są wcale li tylko wypełniaczami – „Sahdow of Grief”, „Tears in My Eyes”, „Love Machine” (mój kolega ten tytuł tłumaczył – „Jebadełko” :) ) to świetne kompozycje. Cała płyta jest po prostu doskonała. Co tu dużo mówić – klasyka!