Debiutancka płyta formacji O.S.I. zdobyła sobie pewien rozgłos głównie z tego powodu, że w jej powstanie bardzo mocno zaangażowany był Steven Wilson. Przy nagrywaniu kolejnej płyty Wilsona już nie było i od razu zainteresowanie publiczności było jakby mniejsze. Ale może i lepiej. Znaczy, że Wilsona nie ma.
Mam wrażenie, że jego inwencja jako kompozytora podlega powolnej erozji.Utwory przez niego komponowane są coraz bardziej “drewniane” (ze szlachetnym wyjątkiem Blackfield). Pierwsze O.S.I. też było po tym względem jakieś takie zdezorientowane – momentami sprawiało wrażenie “odrzutowego” Porcupine Tree. A “Free” to konkret. Pod względem muzycznym nie jest to nic odkrywczego. Wpływ industrialu Nine Inch Nails jest jak najbardziej odczuwalny. Z drugiej strony Moore i Matheos nie mają zamiaru bawić się w jakieś muzyczne ekstremizmy. Dlatego ta muzyka jest dosyć “przyjazna” dla słuchacza, oczywiście dla takiego bardziej osłuchanego.
To tak płyta trochę dla nikogo. Debiutem, ze względu na Wilsona , zainteresowali się fani współczesnego prog-rocka, bo coś tam z tego było. “Free” z rockiem progresywnym nie ma nic wspólnego, to tym co się zachwycili jedynką, może się już nie tak bardzo przypaść do gustu.
Ale mnie się ta płyta podoba (czyli jestem nikim. No cóż, trzeba przemyśleć swoje życie). Jest prostsza i bardziej bezpretensjonalna od poprzedniczki, na której różne mielizny muzyczne się zdarzały. Tu jest inaczej - utwór za utworem, zwarte rockowe numery. Riff, melodia, hałas – to zawsze kupię. Pierwsze dwa utwory są najbardziej metalowe. Bardziej podoba mi się tytułowy “Free”. Ciekawie tam skontrastowano ciężkie metalowe riffy i niedbały, zblazowany wokal. Jakby wokalista śpiewał siedząc rozparty na fotelu z nogami wywalonymi na biurko, palił jakiegoś szlugara, a głos wydobywał z siebie miedzy jednym machem a drugim. Kolejny “Go” to bardzo ładna ballada – wyciszona, refleksyjna. Ta zmiana nastroju to nic dziwnego na takich płytach – profesor Reznor stosuje podobne chwyty od prawie dwudziestu lat, a jak on powie, że tak może być , to może być i już . Nie ma gadania. Bardzo mi się też podoba kolejna ballada “Home Was Good” – też ładna melodia “ubrana” w ciche, acz momentami niepokojące dźwięki aranażacji. Rytmiczny, dynamiczny “Once” to też jeden z lepszych utworów, ale tutaj to dziedzictwo Nine Inch Nails chyba najlepiej słychać. Co do reszty - mogliby tempo z pierwszych utworów utrzymać do końca płyty, bo później ono siada, a szkoda. Te metalowe riffy zostają trochę “zagłaskane” elektroniką i nie jest już tak drapieżnie, jak zanosiło się po pierwszych dwóch utworach. Ale jak wspominałem uważam, że to zupełnie dobra płyta. A do Kevina Moore’a żywię sympatię z jeszcze jednego powodu – on skomponował “Space-Dye Vest”.