Trzeci album duetu (bo za taki można w sumie grupę uznać) pojawił się w kwietniu br. czyli prawie równo po 3 latach od poprzedniego albumu (i 6 od debiutu). Tak trochę z lekką dozą dystansu podchodziłem do omawianego dzieła. Aboto wiadomo, co przyniesie ten kawałek plastiku? Lecisz chłopie do sklepu, buszujesz między półkami, znajdujesz tytuł. Kasa? Kasa! Zrywasz folię, ładujesz najpierw płytkę do odtwarzacza w aucie – zobaczymy jak chłopaki wpasują się w lukę postbachowską. I ?
Z wykopem. Jak Clint Eastwood, walisz buciorem w drzwi i wchodzisz ze spluwą w ręce do zadymionego pokoju, gdzie jeszcze niedawno … zaraz zaraz, dopiero co ruszyłem ze świateł, a tu już złamanie kilku przepisów, prędkość ponad miarę i spalanie jak czołg w marszu pod górę. Niezauważalnie przemyka z głośników brzmienie The Escape Artists – niezauważalnie, a zarazem rzężąc niemiłosiernie gitarami. To się nazywa otwarcie albumu! Klimatycznie, acz ostro, melodyjnie, acz z brudem. Koniec i … zmiana nastroju. Kiedy minęło te kilka minut – trudno powiedzieć, a ja dalej gnam jak nawiedzony, stukając rytmicznie palcami w kierownicę i potrząsając głową zaliczam kolejne kosmiczne dźwięki. To Terminal, a ściślej Kevin Moore jest odpowiedzialny za atmosferę pozycjonującą się pomiędzy filmem grozy a psychologicznym thrillerem. Uff, na razie – myślę sobie – OSI w najlepszej formie. Wcale nie zwalniam, bo False Start łamie uderzeniem gitar i waleniem perkusji schemat ładnego miłego, tripowego popołudnia. Jest znowu ostro, ponownie najlepiej wychodzi nam darcie się w niebogłosy wraz z wokalistą, robienie groźnych min i potrząsanie głową. Kończą i … kolejna zmiana. I tak już do końca…
Owszem, może i takie We come undome nie różni się zbytnio od nagrań, jakie już wcześniej OSI serwowało nam na swoich płytach (np. Go z albumu Free), ale przecież nie oczekiwaliśmy, że zespół zacznie grać bossanovy. Każdy z utworów zawiera ten znacznik „biurowy”, dzięki któremu jest rozpoznawalny od razu i absolutnie. Radiologue – to wręcz idealny przykład. Balladowy wstęp, pojękiwania gitar tudzież nawet ostre rifffowe granie i wreszcie pojawiający się w środku utworu elektroniczny minimalizm, po czym nawrót choroby zwanej OSI do początków nagrania. Can’t go on / Can’t go back śpiewa wokalista, w szumie syntezatorowych motywów i jest to jeden z jaśniejszych punktów tego albumu.
Finał płyty, najpierw z niesamowitym Stockoholmem Mikaela Åkerfeldta z Opeth, pojawiającego się wokalnie (i kompozytorsko) na albumie jest perfekcyjnym uzupełnieniem pewnego schematu. Kto słuchał Den Ständiga Resan, ten wie, o co chodzi. I całe szczęście. Dzięki temu brzmienie zespołu, wzbogacone o nowy głos (śpiewający normalnie, bez udziwnień, gdyby ktoś pytał) jeszcze bardzie zahacza o tę mroczność, chłód i głębię, jaka towarzyszy słuchaczowi od pierwszych minut albumu. A kończący wszystko, tytułowy Blood podsumowuje nam nowe dzieło OSI w sposób klimatyczno – zakręcony.
Oczywiście to … jeszcze nie koniec. Wydanie specjalne albumu zawiera dodatkowy krążek CD. A na nim?? M.in. Tim Bowness na wokalu w utworze, przy którym Pigeon Drummer (vide ostatni album No-Man) to mały miki. W każdym razie, ten utwór to spore zaskoczenie. Wiedząc bowiem, że wokalista No-Man bierze udział w nagrywaniu płyty Blood byłem przekonany, że wiem, czego mogę się spodziewać. I bardzo się zdziwiłem. Zresztą, cała bonusowa płytka stanowi świetne uzupełnienie albumu. Panowie „M” stwierdzili niedawno w jednym z wywiadów, że to ich najlepsza płyta. Wiem, każdy artysta tak mówi, ale w przypadku OSI sporo w tym prawdy. Zasłużona ocena.