CD 1: 1.The New Math(what he said)- [3:36]
2.OSI - [3:48]
3.When You´re Ready - [4:09]
4.Horseshoes and B-52´s - [4:18]
5.Head - [5:17]
6.Hello,Helicopter! - [3:44]
7.shutDOWN - [10:25]
8.Dirt From a Holy Place - [5:10]
9.Memory Daydreams Lapses - [5:56]
10.Standby(looks like rain)- [2:09]
enhanced video: Horseshoes and B-52´s
CD 2:1.Set The Controls For The Heart Of The Sun - [8:49]
2.New Mama - [2:22]
3.The Thing That Never Was - [17:21]
Enhanced multimediapart: documentary of the recording
W końcu jest...Niebieska, twarda lakierowana okładka. W środku, w kartonowych obwolutach dwa srebrne krążki. Przeglądasz książeczkę..Tak naprawdę wertujesz paszport, z wbitymi na stronach wizami, stemplami. Office of Strategic Influence.... Cóż to jest.
Hm...Tak naprawdę nie znalazł się jeszcze odważny, kto podjąłby się recenzji muzycznej zawartości projektu OSI.
Recenzja ta przypominać może coś, co James Joyce określa mianem „strumienia świadomości”. Polemika „w temacie OSI”, którą przeprowadziliśmy razem z Lothien swego czasu, stała się punktem wyjścia do napisania tej recenzji.
Supergrupa...Takim mianem można określić muzyków biorących udział w tej niezwykłej podróży...Podróży bez granic, limitów, ceł... O projekcie, zwanym w skrócie OSI wiedziano od dawna. Pojawiające się od pewnego czasu spekulacje, czy grono znakomitych muzyków zasili jeszcze Daniel Gildenlöw, spędzały sen z powiek niejednemu zwolennikowi naszych ukochanych klimatów muzycznych.
...I znowu supergrupa – pomyślałem przeglądając okładkę. Supergrupa czyli mnóstwo indywidualnych popisów i nuda nuda nuda....Niestety „moja” Lothien delikatnie „zasugerowała”, że powinienem tego dokładniej posłuchać.
Hm...Niczego nie sugerowałam. Włożyłeś płytę do odtwarzacza i zacząłeś słuchać. Muzyka płynęła z wolna, a potem siadłeś do komputera i zacząłeś pisać....Tak było
Oczywiście sprzeciw nie wchodził w rachubę, więc chcąc nie chcąc wziąłem płytkę pocieszając się, że po trzech przesłuchaniach odłożę ją na najdalszą półkę gdzieś między O a P. Włączyłem i słucham: raz, drugi, trzeci....czwarty, piąty..DZIESIĄTY!!!!! A ja wciąż nie mogę się oderwać. Minęło już sporo dni, a płyta ciągle obecna w moim odtwarzaczu.
Tak, prawda Marcin....słuchasz i słuchasz zupełnie odpłynąłeś. Mój pierwszy kontakt z OSI nie pozostawił mnie obojętną. Jest kilka momentów wciągających, kilka porywających, kilka epizodów zagadkowych, czy wręcz porażających swoją pomysłowością.
Przede wszystkim muzycy niemal całkowicie zrezygnowali z instrumentalnych, niekończących się solówek.
Z pewnym takim rozbawieniem i radością zauważyłam, że wszechobecny Mike nie jest już taki wszechobecny. Co więcej, jego gra już nie jest tak ekspansywna, tak...może to określenie zbyt daleko idące, tak drapieżna i taka samolubna.
Czyżbyś myślała, że perkusja Mike’s została podporządkowana idei zespołu, tego, co nazywamy kolektywnym działaniem???
No tak...Nie muszą niczego udowadniać. Kim jest Jim Matheos nie trzeba tłumaczyć. Kim jest Sean Malone też...
...Otóż to. Widzę, że odczuwamy to samo. Co więcej nad tą nieokiełznaną artystyczną wyobraźnią unosi się imperatyw jedności. Matheos jak architekt zakreśla granice tego wspólnego działania. Być może to jest przyczyną tego napięcia sytuującego się gdzieś na styku instrumentów. Dlatego na płycie w grze całego zespołu jak na taśmie filmowej utrwaliły się porozumiewawcze wymiany spojrzeń między Matheosem , Moorem, Malonem. Czasami też delikatne acz znaczące kiwnięcia głową czy pochylenie ciała mówiące: Uwaga panowie, pełna koncentracja zaraz będzie TO miejsce i TEN moment.
No TO właśnie nadchodzi i TO jest właśnie największym rarytasem, bo właśnie ta rytmiczna i artykulacyjna nieprzewidywalność, wprowadzona, przez co tu ukrywać Lidera, jakim jest Matheos, a wymuszająca na kolegach maksymalne skupienie i zaangażowanie, w kapitalny sposób przydała całemu nagraniu ów ulotny posmak improwizacyjności. Być może to, czego słuchamy jest owocem kompromisu pomiędzy warsztatową wirtuozerią, a tym, co można nazwać „uczuciowym” podejściem. Zachowanie proporcji, czy wręcz ich wyważenie powoduje, iż słucham tej Muzyki z niekłamaną radością i entuzjazmem. A tak na marginesie oglądając dołączone do drugiej płytki scenki filmowe z cyklu „making of...” rzeczywiście oddają to, o czym wspomniałeś.
A klimat? Atmosfera? Wspólny dla całej płyty, niepokojący, mocno dołujący...
Może i masz racje, ale nie ma tu nalepki NIE SŁUCHAĆ W STANACH DEPRESYJNYCH!!! Co więcej, ten klimat i nastrój emanujący z poszczególnych utworów bardzo nasycony, ciężki akurat bardzo mi pasuje.
Co więcej, ten mrok, ciężkość wspólny dla ceł ej płyty spaja to wszystko w jedną całość. Oczywiście jest tak lubiana przeze mnie ciężka gitara, ale nie ma miejsca na żadne zbędne solówki, co nie tylko nie razi, ale wręcz....
..wydaje się, że solówki byłyby nie na miejscu. Matheos po aptekarsku gra. Lubię ten jego uproszczony (pozornie) sposób gry. Nie epatuje i nie męczy słuchacza kaskadą granych w zawrotnym tempie dźwięków.
W każdym utworze pojawia się zabłąkana melodia, może nierozpoznawalna od razu i nie nadająca się do 30 Ton, ale wpadająca w ucho i pozostająca długo w pamięci.
A Kevin Moore? Mistrz drugiego planu. Plamy przestrzenne generowane z klawiszy, zapętlenia, ścinki dźwięków. Wiesz, co najbardziej mi pasuje w tym wszystkim? Ta lekkość grania, powiedzmy skromne środki służące do powstania czegoś naprawdę wielkiego. Rzeczywiście nie potrzeba wielkiego aparatu wykonawczego by osiągnąć wielki efekt.
Dla mnie mistrzem drugiego planu jest Sean Malone. Niby obecny, ale gdzieś obok. Jego mistrzowska gra na sticku czy basie w idealny sposób dopowiada kolejne części muzycznej układanki. W zasadzie z uwagi na to, że płyta stanowi całość opisywanie kolejnych utworów mija się z celem.
Moim zdaniem, to nie jest koncept album sensu stricte.
Nie można pominąć perełki, jaką jest ShutDown . Te ponad 10 minut niesamowitych wrażeń, ani chwili nudy.
Rzeczywiście utwór bardzo ładnie się rozwija. Od interludium w postaci mocnych akordów fortepianu, ewoluuje by osiągnąć kulminację.
Wiesz, co mi przypomina? Hm...Jest świetny jako podkład do kochania się.
No, co ty mówisz? Czyżbyś zobaczył jakieś drugie dno? Kto wie? Nie wydaje mi się bynajmniej, że muzycy właśnie mieli na celu umilanie życia parze dwojga ludzi. Mówiąc szczerze głos Stevena Wilsona akurat w tym kawałku niesie ze sobą cos niepokojącego, coś rzeczywiście z tej „erotyzującej” atmosfery jest. Dla mnie opus magnum płyty nie jest tak wychwalane przez Ciebie shutDown, ale zamykający drugą płytkę ponad 17 –to minutowa kompozycja The Thing that Never Was, w której wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie i której wciąż mogę słuchać i słuchać.
Co jeszcze? Inne godne wzmianki utwory to typowo metalowy Head i „ballada” When you’re ready. Tytułowy OSI, pokręcony Horseshoes and B-52’s czy otwierające album The New Math ( what he said).
I zapomniałeś dodać śliczną miniaturkę Stanby (looks like rain ). No i cover Floydów.
Ech…mały zgrzyt… ShutDown, siódmy w kolejności, stanowi zwieńczenie “lepszej” części płyty. Kolejne utwory są już nieco słabsze, powtarzają pomysły z pierwszej części płyty. Co do Floydów to muzycy nie do końca (moim zdaniem) wykorzystali okazję do „rozprawienia” się z tym, co niektórzy określają mianem „milowego kroku w historii muzyki”. Mimo tej oczywistej niedoróbki w swojej prywatnej klasyfikacji zaszufladkowałem OSI jako rewelację i z nadzieją będę wypatrywał kolejnych być może dzieł tejże grupy. Polecam ją tym wszystkim, którzy potrafią wyrwać się z konwencji zwrotka-refren i nie zniechęcają się po pierwszych przesłuchaniach.
Znakomita odkrywcza płyta. Słucham tej znakomitej produkcji i zastanawiam się, czy nie jest największym problemem muzyki tworzonej w „naszych czasach”, że chce nas poruszyć „wprost” bez pośrednictwa „piękna”? Muzycy OSI tego piękna dotknęli. I chwała im za to!!! Kończąc parafrazuje słowa jednego z jurorów pewnego komercyjnego show: ZDECYDOWANIE JESTEM NA TAK!