Postawię sprawę jasno. Religijne dylematy Neala Morse’a nie do końca mnie interesują. Niech szuka kontaktu z Bogiem, poszukuje prawdy, odpowiedzi to jego sprawa…a może inaczej to sprawa miedzy Nealem Morsem a Bogiem.
Nie przepadam za tzw. rockiem chrześcijańskim, nie trafia do mnie to przesłanie. Może również dlatego, że często ten gatunek muzyki kojarzył mi się z ruchem oazowym, natchniętymi pannami w przetłuszczających się włosach. Pannami z rozstrojonymi gitarami, próbującymi za pomocą często bardzo prymitywnych tekstów i jeszcze bardziej prymitywnej muzyki szukać Boga bądź też go wychwalać. Nie jestem teologiem, ale przynajmniej w moim przypadku oazowe próby zinterpretowania psalmu 51 budziły (i budzą ) śmiech.
Kiedy Neal Morse opuścił Spock’s Beard nie poczułam żalu. Pomyślałam wówczas to naturalna kolej rzeczy. Skoro szuka Boga – niech szuka. Nie mnie to oceniać.
W styczniu 2005 roku Neal zaprosił do studia swoich przyjaciół, znajomych by…po prostu za pomocą muzyki pomodlić się. I oddać cześć Bogu. Nagrywanie płyt jest traktowane przez Neala Morse’a jako element ewangelizacji, przekazywanie dobrej nowiny, jako misja dotarcia przez muzykę do tych którzy może nie wierzą. Z jakim skutkiem? Nie wiem
Nie da się jednak pisać recenzji tej płyty bez znajomości cytatów z Biblii. Neal Morse oparł teksty swych pieśni na cytatach ze Starego i Nowego Testamentu, z listów apostolskich. I chyba oparł swoje pieśni na ważnych dla niego cytatach. Nawet ułożenie kolejności utworów na płycie zostało staranne przemyślane.
Muzyka i treść:
Ci, którzy znają muzykę Neala nie będą rozczarowani. Osoby, które szukają czegoś więcej, tego czegoś nie znajdą. Ot, zbiór 10 utworów. Ładnych, ciekawych, ale nie porywających. Neal Morse ma dar układania ładnych melodii. Nie ma w przypadku słuchania Lead me Lord tego elementu napięcia charakterystycznego dla rocka progresywnego, nie ma efektu suspensu. Gdybym nie zajrzała do Pisma Świętego i słuchała płyty bez znajomości cytatów biblijnych, powiedziałabym nawet, iż płyta jest nudna. Dopiero w momencie połączenia cytatów z Biblii z muzyką zaistniała „wartość dodana”. Jaka to jest muzyka? Najprostsza z możliwych. Służąca tylko jako przekaźnik treści.
A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie, przez wielką swą miłość, jaką nas umiłował, i to nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia. Łaską bowiem jesteście zbawieni. Razem też wskrzesił i razem posadził na wyżynach niebieskich w Chrystusie Jezusie.
Cytat z Listu św. Pawła do Efezjan otwiera album i rozpoczyna pierwszy utwór God Won’t Give Up. Cały album przesycona jest modlitwą grzesznika i prośbą o wybaczenie oraz wiarą, iż Bóg jest miłosierny. Jest również radość z odnalezienia Boga, w przepięknie zinterpretowanej przez Neala przypowieści o zaginionej owcy (z Ewangelii św. Łukasza):
…Zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: «Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi». Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: «Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: "Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła". Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia…
Prowadź mnie Panie – to hasło przewodnie tego całego albumu. Słychać, iż muzyka nagrana na płycie nie jest dopracowana, słychać, że to jeszcze „nie to”, ale nie było intencją Morse’a dopieszczanie poszczególnych utworów. Chyba jednak chodziło o przekaz. Muzycznie są tu reminiscencje zarówno Spock’s Bard ( wiadomo), U2 ( z okresu The Joshua Tree), jak i amerykańskiego gospel ( Lead Me Lord, Jesus). Słuchacz nie znajdzie na "Lead Me Lord" wszystkich elementów charakterystycznych dla rocka progresywnego ( czytaj pokręcone solówki, zmiany tempa, zmiany harmonii, zmiany tematów muzycznych). Nie sposób oceniać tego albumu tylko pod kontem zawartości muzycznej. To akt wiary Neala Morse’a. Koniec kropka. A że przy okazji słuchacz ma trochę frajdy :) "Lead Me Lord" to album służący refleksji. Kiedyś w dawnych czasach modlono się nie tylko w świątyni, ale również w celu ułatwienia modlitwy domowej, w zaciszu domowego ogniska pisano dla wiernych książki z nabożnymi cytatami, książki o dobrej śmierci, pobożnym życiu (devotio moderna. Dziś słucha się płyt. To znak czasu.)
Tak za zakończenie naszła mnie taka mała refleksja. Skoro w naszym pięknym kraju tzw. rock chrześcijański ma spore wzięcie, to czemu nie zaprosić Neala na jeden z festiwali? Myślę, ze nie tylko fani rocka progresywnego byliby zadowoleni :).