Neala Morse. Jeśli ktoś nie wie, kim jest ten pan, niech się wstydzi, a najlepiej biegnie do sklepu po "One". Niech się nie martwi, pieniądze szybko się zwrócą w postaci wspaniałych przeżyć muzycznych. Jeśli ktoś kiedyś się Was spyta, jakiego muzyka progresywnego cenicie najbardziej, to obok największych gwiazd możecie spokojnie wymienić Neala Morse'a. Może to nie to pokolenie co tuzy jak Fripp czy Wakeman, ale klasa ta sama - geniusz. Ten amerykański klawiszowiec, wokalista i gitarzysta znany jest chyba najbardziej z założenia i uczestniczenia w nagraniach zespołu Spock's Beard. Jak wiemy Neal opuścił formację przed nagraniem albumu "Feel Euphoria". Neal ceniony jest przeze mnie także za udział w supergrupie TransAtlantic, razem z Mike Portnoyem, Petem Trewavasem i Roinem Stoltem, czyli kolejnymi "wielkimi" progresywnego świata. TransAtlantic nagrał 2 świetne albumy zawierające charakterystyczną, dosyć wesołą, dynamiczną, soczystą amerykańską muzykę zagraną z pełną wirtuozerią. Neal to także, a może przede wszystkim, solowe albumy. Poprzedzający "One" dwupłytowy "Testimony" okazał się wielkim sukcesem. Tym razem także nasz bohater nie zawiódł i nagrał wraz z Portnoyem i Randy Georgem (bass) ciekawy krążek.
"One" to nade wszystko połączenie charakterystycznych dla Neala i Mike'a melodii i zagrywek, które znamy jeszcze z TransAtlantic z własną koncepcją na solowe albumy (to co znamy z "Testimony"). Cholernie długi to krążek - 79 minut i 55 sekund muzyki, a w zanadrzu jeszcze bonusowy dysk. Odniosłem wrażenie, że nowego wydawnictwa multi-instrumentalisty słuchałoby się o wiele lepiej, gdyby trwało krócej. Wszak nie wszystkie kawałki zachwycają, a niektóre wydają się niepotrzebnie przedłużone. Pierwszy, 18-min. "The Creation" mimo swej długości zachwyca. Zaczyna się niczym misterne intro do jakiejś power metalowej produkcji zawierającej epickie opowieści o heroicznych bohaterach. Symfonika, podniosłe wejście, jednak już za chwilę mamy do czynienia z prawdziwym, Morse'owym graniem - zagęszczona perkusja Portnoya, ciekawe klawisze w tle, solówka gitarowa, a potem zmiana - gitara wygrywa rytm, a na pierwszym planie zabawy Neala z keyboardem. Gdzieniegdzie ma szansę się popisać basista Randy i wtedy doskonale słychać, jak świetnie ten album zostaw wyprodukowany. Oczywiście nie może się obyć bez ciepłego, optymistycznego głosu autora płyty. Na szczęście, oprócz sielanki natrafimy później na ostrzejsze dźwięki. "The Creation" jednak to zabawna, łagodna i bardzo przyjemna opowieść o stworzeniu świata. Znakomicie odpręża ta muzyka, jeśli tylko słuchana na odpowiednim sprzęcie.
"The Man's Gone" to prawie 3-min akustyczna, lekko popowa balladka, którą osobiście, gdyby nie genialne partie gitary, usunąłbym z tracklisty "One". Mówiłem o ostrzejszych fragmentach - oto nadchodzi Autor Zamieszania. Jeśli ktoś chce na próbę zdobyć jakiś kawałek z tej płyty, proponuję właśnie ten. Zaczyna się niczym Dream Theater albo Psychotic Waltz - ostre łamańce podparte niezmordowaną perkusją. Później następuję część "w hołdzie dla klasyki", ponieważ doskonale słychać inspiracje wczesnym Yes, Camel i ich wirtuozerskimi zagrywkami. Największym smaczkiem jest jednak wokalny chórek złożony z co najmniej 5 głosów, który od razu przypomina mistrzów w tym rzemiośle - grupę Queen. Co tu dużo gadać, super to wyszło! Przebojowe solówki, zwolnienia, powroty ostrzejszych partii, znów te niesamowite chórki - to wszystko w "Author Of Confusion".
"The Separated Man" to kolejny po otwieraczu długi epik, złożony z 4 części. Jest to utwór troszeczkę nierówny, bardzo zróżnicowany. Popowe, przebojowe harmonie i melodyjki nie przekonują mnie do końca, aczkolwiek kiedy wkracza Neal, czy to ze swoim głosem, czy to wywijając niesamowite solo na klawiszach, albo tworząc niesamowity klimat za pomocą gitary akustycznej wszystko wraca do normy - jestem kupiony! Najpiękniejsza część zaczyna się dla mnie mniej więcej od 9 minuty. Lekko folkowe zapędy, dynamicznie budowane napięcie, na końcu potężne orkiestracje i niezliczone solówki. Wszystko pięknie chodzi jak w zegarku. A wcale aptekarska dokładność nie jest tu ważniejsza od zabawy i szaleństwa. "Cradle To The Grave" to nieco usypiająca, za to piękna ballada, którą najczęściej omijam. "Help Me / The Spirit And The Flesh" to chyba kulminacja albumu. Ludzie, czego tu nie ma! Jazz, blues, soul, prog, pop, rock, fusion, elementy muzyki ludowej, folk - istny kocioł. Szalenie udana kompozycja, doskonała muzyka w połączeniu z niegorszymi wokalami. Druga część to już czysty TransAtlantic. Na koniec jak zwykle zabójcze, symfoniczne ściany dźwięku. "Father Of Forgiveness" to niestety powtórka z rozrywki - zgrabna ballada, ale bez tego "czegoś", co przeszkodziłoby słuchaczowi w naciśnięciu klawisza "next". A warto, ponieważ to co nas czeka na samym końcu to moim zdaniem najlepsza część "One". Dziewięć minut z mariażem angielskiej klasyki z amerykańskim szaleństwem i nowoczesnością. Ten wspaniały refren i melodie zostają w pamięci na zawsze. Tak jak większość tej niezwykle udanej płyty. Kolejny rok, kolejny materiał, aż strach się bać co przyniesie przyszłość... Może reaktywację TransAtlantic? Wszak ostatni kawałek na "One" nieprzypadkowo nosi taką nazwę :)