Mam wrażenie, że gdyby tą płytę wydał ktoś inny niż Neal Morse, nigdzie nie dostałaby noty wyższej niż 4-5, nie wspominając już o zainteresowaniu szerszego grona odbiorców. Niestety Neal zamiast odpocząć chwilę od muzyki, pozbierać jakieś ciekawe pomysły, pomyśleć nad strukturą i kierunkiem swojej twórczości, nie daję nam chwili wytchnienia wydając coraz to więcej coraz słabszych krążków. Sięgam pamięcią do debiutu z 1999 roku, świetnego „Testimony” z 2003, czy niewiele gorszego „One”, wydanego rok później. Ileż tam było ciekawej, przyjemnej i mądrze podanej muzyki! Później było coraz mniej przyjemnie, bo ani „?”, ani tym bardziej opowiadająca o reformacji „Sola Scriptura” nie dorównują poprzedniczkom. Im dalej w las, tym więcej drzew. Tym więcej nudy, przewidywalności i trywialności. Zdaję sobie sprawę, że każdy artysta ma prawo nagrywać i wydawać co mu się tylko podoba, choćby dla własnej satysfakcji i przyjemności, ale my jako słuchacze mamy takie samo prawo wyrażać swoje opinie o tym, co usłyszeliśmy.
Album jest długi i trochę bezmyślnie podzielony na 4 utwory, w proporcjach 30+25+5+16 minut, co daje prawie 80 minut muzyki. Kompozycje zupełnie nie różnią się od siebie, mamy tu dokładnie to, do czego Neal nas przyzwyczaił – typowy dla niego styl i lekko rozmarzony klimat, dużo mniej lub bardziej udanych solówek, niezmienna barwa głosu – ogólnie zero niespodzianek. Inni muzycy, których nazwiska są oczywiście wszystkim dobrze znane, także nie wnoszą nic nowego od siebie. „Sola Scriptura” ma liczne dobre i intrygujące momenty, ale łącznie nie wyszłoby tego więcej niż 10 minut. Ja osobiście się tym krążkiem zawiodłem, bo chociaż zdawałem sobie sprawę, że ostatnio apatia i marazm zapanowały w obozie Morse’a, to nie podejrzewałem aż takiego chaosu i braku koncepcji. Mam tylko nadzieję, że za chwilę nie pojawi się na rynku DVD do tej płyty, oraz 3 kompilacje odrzutów. Zupełnie nie ma to sensu.