Dawno, dawno temu kilku młodych chłopaków postanowiło założyć zespół. Grali i studiowali na prestiżowej uczelni Berklee College of Music w Bostonie. Nie, to nie jest wstęp do biografii Dream Theater.
Na początku spojrzałam na okładkę. Hm, czyżbym miała recenzować muzykę z odległej przeszłości? A może to jakaś reedycja? Nie, zespół jak najbardziej świeży, a jego członkowie raczej nie pamiętają radosnych lat 70-tych. Co jest grane? Spoglądam raz jeszcze. Data 2002. Stylizacja? A w ogóle co to za zespół? Z Izraela. Trespass. Wrzuciłam nazwę do wyszukiwarki. Nieźle, nieźle. Cudowne dziecko, młodość spędzona w trasie, studia w Berklee, ( to o Gilu Steinie) i tzw. poważanie w światku progresywnym (oj grali podczas wielu progresywnych festiwali – nie słyszałam więc się nie wypowiem).
In Haze of Time debiutancka płyta izraelskiego tria oferuje nam muzykę bardzo znaną i lubianą. Słychać w muzyce Trespass reminiscencje ELP ( zwłaszcza płytą Tarkus), Rickiem Wakemanem, Patrikiem Morazem, Genesis czy The Nice. No i jest wszechobecny mistrz z Lipska (1685-1750). I kawał dobrego jazz-rocka!
Cóż mam napisać, że Gil Stein jest wirtuozem klawiszy? Fakt, gra obłędnie szybko ( wręcz „rudessowato”, obłędnie szybko) ale jednocześnie bardzo pięknie. Słychać klasyczną szkołę gry na fortepianie. I to go odróżnia od rzeszy „nieklasycznych” klawiszowców. Ten bagaż „szkoły muzycznej”, lat ćwiczeń gam i pasaży stał się punktem wyjścia dla całkiem fajnych patentów zarówno brzmieniowych jak i artykulacyjnych. Oczywiście Gil zabija techniką gry. Aczkolwiek w jego grze słyszalne są niuanse tak charakterystyczne dla Jacquesa Loussiera ( informacja dla niewtajemniczonych – wybitny jazzowy pianista francuski). Technika w służbie sztuki? Czemu nie. Ma chłopak nie tylko wygimnastykowane palce, ale i to „coś”, co przynajmniej mnie zafrapowało.
To samo można powiedzieć o sekcji rytmicznej. Słychać, ze panowie Weissmann i Bar-Tour to rytmiczne „bliźnięta jednojajowe”. Lubię jak sekcja rytmiczna ze sobą „gada”. A gada ze sobą na In Haze Of Time po prostu pięknie. Połamane rytmy, ciekawe synkopowanie, interesujące basowe pochody ( słychać że Chris Squire jest idolem), wzajemne przenikanie się i uzupełnianie motywów.
Partie gitarowe też niczego sobie. Gil z gitarą radzi sobie zupełnie nieźle. Może nie jest jej wirtuozem, ale gra bardzo dobrze! Słychać w jego grze i Rothery’ego i Oldfielda. Podoba mi się mówiąc krótko!
Co więcej cała, kapitalnie wymieszana stylistycznie zawartość muzyczna została podana przez muzyków z niesamowitym luzem i przepraszam za kolokwializm – JAJEM. Panowie grają tak zwiewnie, lekko, jak gdyby nic nie znaczyły dla nich ograniczenia techniki czy instrumentarium. Nie nazwałabym tego „olewaniem”. Kosmiczne umiejętności pozwalają po prostu zagrać ten trudny i skomplikowany materiał na „jednym wdechu”. No i te ukochane przeze mnie zabawy ze słuchaczem ( vide emersonowski The Mad House Blues z małym cytatem z Klavierwerk Jana Sebastiana!).
Co mnie drażni? Partie wokalne. Kiepskie. Płyta byłaby o wiele lepsza, gdyby nie „zapiewy” Steina, drażniące ucho słuchacza. Maniera wokalna nie do zniesienia ( przynajmniej dla mnie). Oczywiście Gil ma niezły kawał głosu, ale..no właśnie ..może nie w tej działce. Te nieudolne próby naśladowania Freddiego, słyszalne chociażby w otwierającym album Creatures of the night. Nie absolutnie nie! Trudno, może na następnym albumie, nad którym Trespass obecnie pracuje znajdą się wyłącznie kompozycje instrumentalne.
Niezły muzyczny misz-masz!
Chciałabym usłyszeć Trespass na żywo. Bo to, co ci młodzi ludzie z Izraela pokazali na debiutanckim albumie musi brzmieć świetnie podczas koncertów. Proszę o więcej!