Vexilla regis prodeunt inferni (zbliżają się sztandary króla piekieł)
(Dante Divina Comedia- księga pierwsza Piekło - krąg pierwszy Limbo )
Bardzo dobrze dzieje się w państwie duńskim!
Inaczej – bardzo dobrze dzieje się na poletku polskiego progmetalu i rocka progresywnego. Sadownicy mogą pomstować na wyjątkowo nieprzyjaznych Zimnych Ogrodników (wiem zdrożeją owoce), ale fani nietypowych dźwięków narzekać nie powinni. Jest świetnie! I ten trend wzrostowy powinien się utrzymywać. Po znakomitym albumie Newbreed, fascynującym demo Leafless Tree, doczekaliśmy się absolutnego muzycznego killera w postaci Tyranny of Therapy Division By Zero. A przecież czekamy jeszcze na Riverside. Rok 2007 jest dla takich dźwięków przełomowy. Zdrowa konkurencja podnosi poziom produkcji i jakości prezentowanego i nagrywanego materiału. O.K. – wystarczy już marketingu, refleksji na temat rynku. Czas na MUZYKĘ. Jest bowiem czego słuchać i czym się zachwycać.
Muzyka i teksty zawarte na pierwszym, pełnometrażowym albumie zespołu to rozwinięcie wątków zamieszczonych na EP. Nadal to podróż wgłęb siebie, analizowanie wszystkich „za” i „przeciw”, ekspiacja, udręka i ekstaza. Nadmieniam, że rozwinięcie znakomite. Bohater liryczny ten sam – człowiek w matni. Muzyka jeszcze bardziej znakomita i wysmakowana. Muzyczne obrazy i słowa. Koncept album idealny. No, nie ma zmiłuj. Perfekcja wykonawcza, skomplikowane struktury rytmiczne, gitarowo-perkusyjne „tańce-łamańce” zasługują na szacunek. Świetne partie klawiszy – czasami tak subtelne, niby w tle, ale zapadające w pamięć (tzw. „gul w gardle” miałam słysząc niesamowite dźwięki fortepianu w Deadline Meeting). To granie perfekcyjne, ale nie bezduszne. Znakomity warsztat muzyków jest tylko narzędziem wspomagającym wypełnione emocjami dźwięki. Emocji od „a” do „z”. Od wieczora (Evening) do poranka (Morning). Zespół gra dźwięki, które zgodnie z „kategorią zaszeregowania” określane są jako „progmetal”. Ale panowie wypracowali swój własny sposób na granie i styl. Nie są moim zdaniem epigonem po epigonach bogów progresywnego metalu (wszyscy wiemy o kogo chodzi). Z ich nagrań emanuje niesamowita atmosfera, którą potęgują jeszcze króciutkie, niepokojące jaźń interludia (posłuchajcie materiału na słuchawkach). Pisząca recenzję wielokrotnie przy tych dźwiękach lewitowała „somewhere else”. Muzycznie można Divison By Zero umieścić gdzieś niedaleko Opeth, ale byłoby dużym nieporozumieniem i krzywdą dla chłopaków zarzucać im wtórność. Owszem połączenie growlu i czystego wokalu może takie kojarzenia konotować. Podobnie rzecz ma się z wokalem Sławka Wiernego. Barwą i skalą przypomina Mariusza Dudę, ale głosu używa w zupełnie inny sposób. Zresztą utwory Division By Zero są zdecydowanie inne niż Riverside. Rdzeń, fascynacje muzyczne mogą być wspólne, ale muzyczne drogi obu zespołów są różne.
Polecam! Wszystkim! Bez wyjątku! Koniecznie! Poznać trzeba! Zapraszam do podróży. Jest ciężko! Mocarnie! Nastrojowo! Duszno! Intrygująco! Pięknie! Nierealnie! Subtelnie! W epoce programowania swego czasu w outlooku - poświęćcie czterdzieści minut na ten album. Nie będziecie żałować ani sekundy.