Przyznam się bez bicia. Mam ambicję zrecenzowania większości wydawnictw oferowanych przez wytwórnię YtseJam Records. To (wcale nie uboczne) źródło dochodów chłopaków z Dream Theater oferuje czasami ciekawe perełki zgromadzone pod szyldem official bootlegs czy też tzw. Tribute To...
Mike Portnoy to perkusista o niezmożonej energii. Działający nie tylko w macierzystej formacji, ale także poza nią. I nie ukrywam ten aspekt jego działalności jest dla mnie interesujący. Nie ma co: faceta roznosi po prostu. A że przy okazji zarobi co nieco na wyciąganych z przepastnych archiwów nagraniach i wszelkiej maści projektach podobcznych. Solidna praca – solidna płaca. Tym razem na tapetę odtwarzacza zapodałam zapis dwóch koncertów gdzieś w Północnej Ameryce (ściślej Montreal i Nowy Jork). Utwory zagrane podczas tych dwóch koncertów: LED ZEPPELIN oczywiście. Skład? Znakomity. Setlista to same klasyki, które po prostu wypada znać (i zarecytować z pamięci o przysłowiowej dwunastej w nocy).
Jak to wszystko zabrzmiało? Bardzo dobrze (nad jakością wydawnictwa czuwał osobiście Portnoy). Toż to prawie wersje kanoniczne, bez odstępstw. Zresztą muzycy, którzy wzięli udział w tym projekcie do słabeuszy nie należą. Po obejrzeniu kilku fragmentów DVD zauważyłam, że muzycy bardzo solidnie przygotowali się do występów również pod względem stylizacji (np.: Dave LaRue w gustownej koszuli, Gildenlöw z rozwianą grzywą, obcisłych jeansach i haftowanej koszulinie rozchełstanej na piersiach, Portnoy wystylizowany na Bonhama w meloniku (lub w bandanie) oraz Paul Gilbert w gustownym szalu i z dwugryfowym Gibsonem w rękach).
Słuchając wokalnych popisów Daniela Gildenlowa łatwo można ulec silnemu złudzeniu, że obcujemy z młodym Plantem (takim z około 1975 roku). Jakby czas się cofnął o jakieś 30 lat. „Boski” śpiewa te piekielnie trudne plantowskie frazy wręcz porywająco. I chyba wzbija się na wyżyny własnych umiejętności wokalnych (Immigrant Song czy Dazed And Confused). Zresztą nie ma znaczenia, który utwór Daniel wykonuje. Trafia bez pudła w najwyższe rejestry. Śpiewa bardzo czysto i z taką pasją, że aż ciary człowieka przechodzą. Są plantowskie „jęki”, „krzyki” i śpiew na granicy ludzkich możliwości. Naprawdę znakomity wokalista! Który zaśpiewa nawet książkę telefoniczną. Czapki z głów przez „Boskim”.
Zestaw Mike’a Portnoya podpasowany pod brzmienie i styl Johna Bonhama. Niewielki zestaw (jakieś 5% standardowego wyposażenia „Żelaznego Majka”). I co? Tym razem musiał pokazać klasę nie uciekając się do tanich sztuczek. Portnoy to perkusista bardzo siłowy i efekciarski zarazem, taki sztukmistrz o mało subtelnym brzmieniu. Wybronił się znakomicie. Nie było typowych portnoyowskich efekciarskich zagrywek, jego perkusja zabrzmiała wręcz zjawiskowo. Oczywiście umiejętności posiada kosmiczne, ale to co pokazał w Mobym Dicku przechodzi ludzkie pojęcie. Szacunek dla tego Pana.
Podobnie, jak John Paul Jones schowany w tle, grający na basie i klawiszach był klasą sam dla siebie. Po prostu świetnie to zabrzmiało. Podobnie, jak Portnoy, LaRue zrezygnował z popisowych partii basowych, na korzyść kreowania znakomitego klimatu.
Chyba największe zastrzeżenia kieruję pod adresem tego muzyka. Niby jego gitara zabrzmiała, jak wiosło Page’a. Silił się Paul na Page’a straszliwie. Próbował zachować to specyficzne brzmienie Gibsona Les Paul Jimmy’ego, ale była to tylko namiastka. Co z tego, że jest gitarzystą o wiele bardziej sprawnym (te harce po gryfie) niż Page. Zabrakło mi w jego grze tego „ducha”, radości, odrobiny szaleństwa, brudu i tych ciar, które mam oglądając chociażby The Song Remains The Same. Nie oznacza to bynajmniej, że zabrzmiało to źle. Po prostu, to nie było to.
W kilku słowach podsumowania chciałabym napisać, że warto się z tą ciekawostką zapoznać. Polecałam i rekomenduję ją również zdeklarowanym fanom Led Zeppelin. Panowie ten Tribute To Led Zeppelin wykonali z klasą, pietyzmem i szacunkiem dla oryginalnych nagrań. Podobnie, jak większość tego typu wydawnictw, album (zarówno w formacie CD jak i DVD) dostępny jest tylko w „internetowym sklepiku Portnoya”. O albumach poświęconych The Who (Amazing Journey), Rush (Cygnus And The Sea Monsters.One Night In Chicago) czy The Beatles (Yellow Matter Custard) napiszę innym razem.