16 marca 2007 w Nowym Jorku spadł śnieg...
Po dwóch, bardzo udanych albumach studyjnych duet Wilson/Geffen przygotował dla fanów sympatyczną pamiątkę z trasy koncertowej. Nie ukrywam, że z sentymentem wspominam lutowy (22 lutego 2007), warszawski koncert zespołu (nawet w tak paskudnym miejscu jak Proxima). Było pięknie. I już! Kilka tygodni później (16 marca 2007) Blackfield koncertował w nowojorskiej Bowery Ballroom. Zapisem tego show jest Live In New York City. I to nie są żadne koncertowe popłuczyny, tylko pełnowartościowe oryginalne granie na żywo;) W dodatku smakowite jak świeża, cieplutka, wyjęta prosto z pieca, bułeczka z masłem czosnkowym;)
W porównaniu do warszawskiego koncertu niewiele się zmieniło:
Muzyka:
Na maleńkiej scenie pięcioro dorosłych facetów, którzy wiedzą, jak mają grać. A zagrali tak, że „buty spadły”. Cokolwiek się o tym koncercie napisze, nie odda to całości wrażeń. Można wybrzydzać, że to tylko zwykłe popowe miniaturki, ale siła muzyki Blackfield leży właśnie w prostocie.
Repertuaru zespołowi starczyło na półtorej godziny. Każdy (KAŻDY) utwór powodował entuzjazm licznie zgromadzonej publiczności. Takiemu zachowaniu nie ma się co dziwić. Zaczęli tradycyjnie od Once, utworu przeze mnie wcześniej nie do końca docenionego. W wersji koncertowej nabrał szlachetnego blasku. Nieważne jest, że Wilson w tym utworze wokalnie „dał ciała”. Zdarza się. Zarówno on, jak i Geffen mistrzami bel canto nie są i nie będą. A Once to po prostu świetny, koncertowy killer. Nie wyobrażam sobie lepszego otwarcia show. Siedzący za perkusją Tomer Z znakomicie zapodał ten hipnotyczny, wciągający, plemienny rytm. Później dołączył bas oraz klawisze, „wskoczyły” gitary i ..
Gave me her lips
Gave me her perfect hips
And I slow down
I slow down in love
A kiedy wybrzmiały ostatnie akordy Once, zaczął się festiwal Blackfieldowych hitów: Blackfield, skoczne i zwiewne Christenings, znakomite Pain, ładniutkie Someday, podczas którego Aviv przedstawił zespół. Nie sposób wymienić wszystkich utworów. Każdy z nich zabrzmiał po prostu znakomicie i każdy jest klasykiem. Mając w zanadrzu TAKIE utwory, zespół może być pewien gorącego i szalonego odbioru przez fanów.
Kluczowe momenty koncertu: Glow – wykonane przez Geffena w towarzystwie klawiszy. Co z tego, że z Aviva wokalista marny. Nadrabiał entuzjazm i zaangażowaniem. A zaśpiewał pomimo wokalnych niedociągnięć tak, że w gardle stawał przysłowiowy „gul”. Thank You Alanis Morisette zabrzmiało jeszcze lepiej niż w Warszawie. Delikatne dźwięki fortepianu, gitara i głos Stevena. Śpiewał, krzyczał całym sobą. Magia po prostu. Publiczność zamarła. End of The Word – mój ulubiony utwór na „dwójce”. Klimat, majestat, potęga. Brak słów. Cokolwiek się o tym utworze napisze, będzie to niedoskonała próba uchwycenia ABSOLUTU. Łzy stanęły w oczach. Śliczne Hallo, wzruszające The Hole In Me z katarynkowym wstępem.
in a violent place, we can call our country
is a mixed up man
and i guess thats me
Zagrane jako ostatni utwór koncertu Cloudy Now to moim zdaniem najważniejszy i najlepszy utwór Blackfield. Przeszywająca trzewia solówka Wilsona, wykrzyczany przez Geffena tekst o tym, jak popierdolonym jesteśmy pokoleniem. (Nie) tysięczny tłum spijał słowa z ich ust.
Równie satysfakcjonująca jest wersja wizualna Live In New York City. Pomimo, że sceniczna produkcja nie należała do tych „wypasionych” (brak bajerów, wodotrysków, ekranów, wybuchów i innych składników scenicznej oprawy) całość prezentuje się bardzo przyzwoicie. Wilson z Geffenem postawili na kontakt z fanami. Szczery przekaz bez scenicznych dziwactw, czasami tylko dopełniony znakomicie dobranymi światłami. Nie ma na NYC psychodelicznej ferii kolorów, szalonego, rwanego montażu i zabawy z taśmą filmową, jak to miało miejsce na Arriving Somewhere Porcupine Tree. Lasse Hoile tym razem postawił na koncertowy, surowy klimat. Sposób prowadzenia kamery, długie ujęcia, płynny montaż upodabniają koncert do długiego, dość statycznego teledysku. Czasami kamera filmuje muzyków od tyłu albo jest umieszczona wśród publiczności (niemalże bootlegowe ujęcia). Widz może odnieść wrażenie, że uczestniczy w tym show „od środka”, jest jednym z fanów obecnych na koncercie (świetne kadrowanie, czasami ujęcia z tzw. żabiej perspektywy).
Solidne wydawnictwo. Solidna ósemka.
Na takich koncertach wypada być. Takie koncerty trzeba obejrzeć. Zero udawania, tylko muzyka. Czy można chcieć czegoś więcej?
* to naprawdę uogólnienie na poczet tej recenzji.