Kolekcjonerzy i miłośnicy…
Jak już kiedyś pisałam w moich recenzenckich bajdurzeniach, Dream Theater to zespół, który zagra wszystko (nawet książkę telefoniczną Nowego Jorku). Seria cover series wydawana przez Ytsejam Records to kawał dobrej, solidnej roboty. Za relatywnie niewielkie pieniądze klient otrzymuje sporo dobrej muzyki. Owszem malkontenci mogą powiedzieć: „po jaką cholerę Portnoy wydaje każde „pierdnięcie” zespołu?”. Ha, jakoś nie mam z powodu tego drimowego rogu obfitości żadnych gastrycznych niedogodnień. Ba – słuchanie tych bootlegów sprawia mi frajdę. Naprawdę. Tym bardziej, że ostatnie propozycje DT należą do perełek Ytsejam Records.
Dziś na przysłowiowej „tapecie” drimowa próba zmierzenia się z klasyką koncertowego grania, czyli Made in Japan Deep Purple. W mojej recenzji Live At Budokan napisałam, że dla wielu zespołów, w tym i dla Dream Theater, MiJ to niedościgły wzorzec idealnego albumu koncertowego. I nadal tak twierdzę. Jest to explicite koncertowej ekspresji. Made in Japan Purpli mogę słuchać o każdej porze dnia i nocy. Zawsze i wszędzie. Po prostu wstyd nie znać. Kamień milowy rocka, klasyka gatunku – jak zwał, tak zwał. Znajomość każdego dźwięku obowiązkowa. Nie znasz, nie orientujesz się – twój problem. Tracisz wiele.
Jak to tematu podeszli muzycy Dream Theater? Z pietyzmem. Łudząca podobna okładka albumu (bawimy się w grę pt: znajdź pięć szczegółów, którymi się różnią te dwa obrazki) i jakże klasyczne wykonanie. Powiedziałabym ZNAKOMITE. Mniej w tych wokalno-instrumentalnych popisach typowego Teatru Marzeń, więcej klasycznego, purpurowego rocka. Oj tak, te dwa japońskie koncerty DT (13 i 15 stycznia 2006) z pewnością przejdą do annałów wykonywania coverów. Słuchając drimowej wersji Made in Japan pomyślałam sobie: do cholery, słuchanie DT z płyt to ciekawe doświadczenie, ale koncerty to już żywioł puszczony na całość. Bez ograniczeń. Panowie pojechali po całości! Wymietli! Czasami coś niecoś od siebie dodali, czasami skrócili. Całość brzmi wręcz wybornie!
Po pierwsze – muzykom DT udało się uchwycić ten purpurowy klimat i nie zepsuć efektu całości. Po drugie podczas tych dwóch japońskich koncertów panowie byli w świetnej formie. James LaBrie znakomicie wczuł się w role Iana Gillana. Powiedziałabym, że wręcz wznosi się na szczyty swoich wokalnych umiejętności (brawa za Strange Kind of Woman z taaakim wydzierem!). Nie udało mu się zepsuć swoim charakterystycznym śpiewem oraz wycieczkom w „wysokie rejestry” żadnego kawałka. Cudowna słodycz w Child in Time (chociaż wersja Gillanowska jest nie do pobicia), Smoke On The Water zaśpiewane bardzo zadziornie i ten feeling w Lazy! Brawa, brawa! Po trzecie: improwizują chłopaki na całego. Z tych nagrań wręcz bije radość, zabawa i spontan (posłuchajcie Lazy i Space Truckin’).Grają bez kunktatorstwa, na wielkim luzie, a już klawiszowe harce Jordana Rudessa – cud, miód, malina! Szlachetne brzmienie Hammonda, przepiękne solówki, odrobina Bacha (nie Chopina).Grane tak, od niechcenia przez czarodzieja klawiszy. W samych superlatywach można określić grę Petrucciego. Owszem, słychać jego nieposkromione ciągoty do grania wydłużonych solówek, ale…tym razem to uchodzi. Ogniste solo w Highway Star wynagradza wszystko (Re-we-lac-ja!). A Portnoy? – jego solo w The Mule całkiem, całkiem. W ogóle bębnił wówczas bardzo stylowo, mniej siłowo, grał z takim szlachetnym umiarkowaniem (co „żelaznemu Mike’owi” zdarza się rzadko). W ogóle to, jak zwykle w przypadku cover series, głęboki ukłon zespołu w stronę klasyków rocka.
Owszem, można zadać sobie pytanie: po co panowie grają covery? No jak to po co? Dla zabawy. A, że grają je w sposób wręcz nieziemski i niedostępny dla większości śmiertelników ( -; D). Bez wątpienia najlepszy cover/tribute band na świecie. Hats off...
Wydawnictwo ma również walor edukacyjny. Wielu młodych słuchaczy progresywnego metalu NIE ZNA klasyki rocka. Może dzięki takim płytom sięgną oni po oryginalne nagrania?
PS. Panowie do miksowania albumu zaprosili Rogera Glovera. Efekt, jak na official bootleg jest bardzo zadowalający.