Twierdzenie „niewiernych”, iż fani muzyki progresywnej tkwią w wyalienowanym i hermetycznym gatunku wynika li tylko z nieznajomości rzeczy przez tych pierwszych. Może inaczej. Częściowo mają oni rację, lecz nie zdają sobie najprawdopodobniej sprawy z mnogości podgatunków zaszeregowanych do wielkiej rodziny „progressive music”. Ba , nawet podgrupa o umownej nazwie progmetal mieni się całym mnóstwem różnych nastrojów, technik i wręcz stylów. Od bardzo trudnego w odbiorze progmetalu technicznego poprzez zadziwiające mariaże art rocka i ostrych riffów aż po melodyjny, żeby nie powiedzieć, komercyjny metal z zabarwieniem progresywnym. Do wyboru, do koloru. Wszystko zależy od naszego nastroju. Jak mamy ochotę, analizujemy skomplikowane rytmy i kontemplujemy obrazy malowane dźwiękiem. Innym razem możemy podśpiewywać przy goleniu lub przygotowywać romantyczną kolacyjkę przytupując przy tym lub nawet tańcząc. I to wszystko w ramach tzw.”progmetalu”. Znakomicie, prawda? Właśnie do tego ostatniego, jakby łatwiejszego podgatunku należy bohater niniejszej recenzji, czyli niemiecki Avalon.
Wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy to białogłowa (w przenośni i dosłownie) parająca się grą na basie (sic!) Petra Hasselkuss Delorian i gitarzysta Sebastian Eder postanowili założyć zespół. Zadanie było o tyle ułatwione, iż jako słuchacze monachijskiego Guitar Institute mieli stały kontakt z całą masą młodych artystów. Po dokooptowaniu wokalisty Many Sturnera, klawiszowca Jensa Kuckelkorna i perkusisty Petera „Ringo” Keia, nagrywają demo „One night”. Po roku ukazuje się debiutancki album „Why now”, a po trzech latach wydawnictwo „Mystic Places”. Przyznam się szczerze, iż twórczość Avalon z tego okresu znam tylko szczątkowo. Proponowali muzykę dość popularną w tym czasie w Niemczech oscylującą gdzieś w okolicach Vanden Plas i Threshold. Prawdziwy przełom nastąpił w roku 1997 kiedy to z powodów zdrowotnych nastąpiły małe przetasowania składu. Za bębnami zasiadł Ronny Dehn, natomiast przy mikrofonie stanął pochodzący ze Sri Lanki (!!!) Chandana Chitral Somapala. Nowy frontman okazał się udanym nabytkiem nie tylko ze względu na egzotyczny wygląd. Chitral posiada wręcz niesamowitą charyzmę. Wygląda i zachowuje się na scenie niczym azjatycka wersja Andy Kuntza (Vanden Plas). Kruczoczarne, bujne włosy sięgające do pasa, oliwkowa cera, umiejętność hipnotyzowania publiczności i ..........głos. Właśnie brzmienie wokalu jest niesamowite. Stanowi jakby połączenie wspomnianego Andy Kuntza i Klausa Meine (Scorpions), z naciskiem na tego drugiego. Oprócz barwy głosu Chitrala również w muzyce pojawiły się echa Scorpions. Spieszę w tym miejscu z pewnym wyjaśnieniem skierowanym do młodych czytelników Caladana, dla których Scorpions może kojarzyć się tylko z „kotletowymi” hitami typu „Wind of Change”. Otóż, droga młodzieży. Scorpions w latach 1978-82 był znakomitym bandem, a taki album „Love drive” (z udziałem Michaela Schenkera) do dziś uważany jest za kanon tzw.melodyjnego metalu. Wracając do Avalon. W 1999 roku na rynku pojawia się płyta „Vision Eden”, która szturmem zdobyła przychylność krytyki i fanów. Zespół zaproponował jakby syntezę brzmienia Vanden Plas, klimatu Scorpions z leciutką domieszką powermetalu. Po roku Avalon zmieniając znowu perkusistę na Jacqesa Voutaya wydaje album „Eurasia”, który przyjęty został nie gorzej od poprzedniego wydawnictwa. Mając w ręku najnowszy produkt Avalon byłem niejako skonfundowany. Oto na okładce owiany tumanami kurzu orientalny krajobraz, ponad którym unosi się kamienne oblicze Buddy. Cóż to może znaczyć, pomyślałem, azjatycka muzyka ludowa? Otwierający album utwór „Aurora” spotęgował początkowe zakłopotanie. Oto wyśpiewywane jakby strofy buddyjskiej modlitwy z nieodłącznym sitarem w tle. Cóż za płytę kupiłem ? Po ponad dwóch minutach drugi kawałek „Burning Souls”. Tym razem moje uszy zbombardował potężny VP riff, po którym zabrzmiał ten charakterystyczny, tęskny wokal Chitrala. O nie! Nie jest to ludowa muzyka Sri Lanki ! To typowy, tak dobrze znany niemiecki melodyjny progmetal, odrobinę tylko doprawiony wstawkami orientalnymi pojawiającymi się na albumie jeszcze parę razy. Muszę przyznać, iż bardzo przypadły mi do gustu linie melodyczne układane przez frontmana-azjatę. Słuchając wymienionego „Burning Souls”, „Black Hole Wisdom” czy „The Stranger”, nie sposób uwolnić się od przebojowych fraz. Szczególnie „The Stranger” zawładnął moim odtwarzaczem. Uzależnienie od tego utworu jest na tyle silne, iż od paru tygodni nie wyobrażam sobie dnia bez tego kawałka. „Temujin” to utwór, który wbrew tytułowi nie ma nic wspólnego z Azją. Dynamiczny (chyba najszybszy na płycie), najeżony agresywnymi riffami i chóralnie wyśpiewywanym refrenem. Odnajdziemy tu również i dawkę melancholijnych ballad w postaci „Save the Holy Land” i „The Painting”. Utworem , który wydaje mi się najciekawszym, jest „The Last Call” ze znakomitym refrenem, chórkami i pochodami basowo-gitarowymi. Kawałka tego należy słuchać z odpowiednio odkręconym potencjometrem głośności. Dopiero wtedy nabiera on właściwego kolorytu:-) Podobnie jest z niesamowitym „Eternal Flame”. Tytułowy track „Eurasia” jest instrumentalnym (nie licząc hinduskich wokaliz w tle ) powrotem do orientalizmów z bardzo klimatyczną solówką. Na uwagę zasługuje tu finał utworu. Podniosły i pompatyczny. Szkoda tylko, że taki krótki. Jak to często bywa na progmetalowych wydawnictwach, również na "Eurasia" umieszczono cover. Jest nim „Kyrie” oryginalnie wykonywany przez Mr.Mister. Już niejednokrotnie zastanawiałem się nad celowością takich przeróbek, więc w tym momencie ograniczę się do stwierdzenia, że ta wersja „Kyrie” jest, delikatnie mówiąc, bezbarwna i w żaden sposób nie pasuje do koncepcji płyty. Ot, taki wypadek przy pracy. Niby jest to bonus, ale ja za takie wyróżnienie dziękuję i wolałbym być uraczony dodatkowym numerem rodzaju „The Stranger”. „Eurasia” jest dość dobrą produkcją, chociaż z pewnością znajdą się i tacy, którzy muzykę Avalon okrzyknął jako banalną i prostacką. Hmmm...........na szczęście progmetal mieni się wieloma kolorami. Wszystko zależy od naszego nastroju...............