Piątek z Agronomem – odcinek VIII. Ostatni odcinek w tym roku.
„War Child” okazał się udanym albumem: Ian Anderson odbił się od nudnego i rozlazłego „A Passion Play” i znów zaczął tworzyć dobre (czasem znakomite) rzeczy. Tyle że w życiu osobistym szefa Jethro nie działo się za dobrze: kilkuletnie małżeństwo z fotografką Jennie Franks miało się ku końcowi. Co znalazło swoje odbicie w tekstach na nowej płycie: nawet jak na Iana Andersona gorzkich, cynicznych, ciętych.
„Minstrel In The Gallery” okazał się albumem dość podobnym do poprzedniczki: powstała znów płyta nierówna, zawierająca utwory świetne, ale i dość przeciętne. Po bardziej stonowanym „War Child” brzmienie znów – jak za czasów „Aqualunga” – było bardziej rockowe, nie brakowało solidnych, ciężkich gitarowych popisów Barre’a, a z drugiej strony – fragmentów akustycznych, wyciszonych oraz rozlewnych, filmowych orkiestracji.
Utwór tytułowy (współtworzony przez Martina) był znów pokłonem w kierunku muzyki renesansu: Anderson i spółka jawili się tu właśnie jako grupa włóczęgów-minstreli, gościnnie występujących na dworze wielkiego pana – zgodnie z zapowiedzią otwierającą płytę (zresztą takie zapowiedzi poprzedzają tu większość utworów). Sama, efektownie nasycona duchem muzyki dawnej kompozycja opiera się na melodyjnych trelach gitary akustycznej i skocznym, zawadiackim rytmie – potem jednak wkracza Barre z ciężkimi, typowo hardrockowymi riffami i cały utwór dość zgrabnie przechodzi w typowe dla Jethro granie, łączące cięższe, rockowe brzmienie gitar z elementami muzyki dawnej i popisami na flecie. Patent ten najwyraźniej bardzo spodobał się Ianowi: “Cold Wind To Valhalla” opiera się na tym samym patencie – spokojny początek, potem przejście w prawie hardrockowe granie – ale nie jest już tak czarowny, brakuje aż tak dobrej, wpadającej w pamięć melodii, całość wypada dość rzemieślniczo. Podobnie niestety jawi się niezwykle eklektyczny, opierający się na ciągłych skokach muzycznej narracji „Black Satin Dancer”: Anderson łączy tu ciepłe orkiestracje w tle, wyeksponowane partie fortepianu i okazjonalne, mocniejsze, prawie hardrockowe wejścia i ciepły, wyciszony fragment z fajnym duetem gitary i fletu… ale znów, „Dancer” jako całość sprawia niestety wrażenie wypełniacza. Całkowicie akustyczne „Requiem” – tylko gitara i głos – choć czarowne i całkiem udane, również niespecjalnie wyróżnia się z wielu podobnych, kameralnych ballad Andersona.
Na szczęście druga strona płyty wynagradza te niedostatki: najpierw „One White Duck/010=Nothing At All”. Również akustyczna ballada z orkiestrowym tłem, ale oparta na fajnej, sensownej melodii, bardzo nastrojowa, zdecydowanie lepsza od poprzedniczki. Akustycznie również rozpoczyna się kolejna suita Andersona (tym razem „zaledwie” 17-minutowa) – „Baker St. Muse”: znów mamy tu trele gitary akustycznej, orkiestrowe (zwłaszcza smyczkowe) dodatki i zgrabnie uzupełniający całość fortepian, efektownie przechodzące w zespołowe granie – to bardziej pastelowe, stonowane fragmenty, to instrumentalne, zakręcone pojedynki Anderson-Barre-Hammond, to fajne gitarowe solówki nadające całości co nieco hardrockowy posmak. Są tu oczywiście kontrasty (popisy elektrycznej gitary równoważone przez gitarę akustyczną Andersona), są orkiestrowe tła ciekawie uzupełniane przez gitarę klasyczną… Naprawdę niezwykle efektowna rzecz, może co nieco ustępująca poziomem „Thick As A Brick”, ale mniej więcej w takim stopniu, w jakim „Animals” czy „Meddle” ustępowały „Ciemnej stronie Księżyca”. A na sam koniec: ładna miniaturka na gitarę akustyczną i głos.
Mimo pewnych niedostatków w pierwszej części płyty, jest to album udany: Ian Anderson zachowuje tu krzywą wzrostową, jaka już za parę lat przyniesie płyty wybitne. Jako całość, „Minstrel In The Gallery” jest płytą nieznacznie, ale lepszą od „War Child” (tamta była na siedem gwiazdek, ta – powiedzmy na siedem i pół, gdyby była połówkowa skala). Anderson uporządkował życie osobiste, porwał się też znów na wielki projekt (musicalu poświęconego zapomnianej gwieździe muzyki lat 60., Rayowi Lomasowi – wzorem dla postaci Raya miał być Adam Faith). Podobnie jak przy „War Child”, niewiele z tego wyszło, a do tego Jeffrey Hammond-Hammond postanowił poświęcić się malarstwu i odszedł z Jethro, demonstracyjnie paląc estradowy kostium. Co było dalej – o tym za trzy tygodnie. W międzyczasie bowiem szefostwo Chrysalis postanowiło co nieco zarobić na (wciąż silnej) rynkowej pozycji Jethro Tull i przygotowało pierwszą oficjalną składankę zespołu – i od tej płyty rozpoczniemy Piątki z Agronomem AD 2014.