Piątek z Agronomem – odcinek I.
Czemu z Agronomem – wiadomo. Wszak imć Jethro Tull (1674-1741) to brytyjski agronom, twórca nowoczesnego jak na owe czasy siewnika i jeden ze współodpowiedzialnych za tzw. rewolucję agrarną. Czemu piątek? Ano dlatego, że równo 45 lat temu, 25 października 1968, światło dzienne ujrzała pierwsza duża płyta zespołu Jethro Tull. Kto wpadł na pomysł, żeby młody zespół rockowy ochrzcić imieniem agronoma – tu wersje są różne. Podobno jeden z pomagających zespołowi był maniakiem historii. W owym czasie młode, raczkujące zespoły rockowe grały koncerty w klubach do momentu, gdy ich nie pogoniono; wtedy zmieniały nazwę i zaczynały granie, często w tym samym klubie, z którego właśnie ich wywalono, od nowa. Zespół Iana Andersona też przechodził taki etap; nowe nazwy dla zespołu wymyślali wszyscy z otoczenia grupy, a podsunięta nazwa Jethro Tull okazała się dobrym omenem, gdyż po rozpoczęciu działalności pod tym szyldem zespół zakończył etap wycierania się po tanich klubach i zaczął pierwsze przymiarki do kariery z prawdziwego zdarzenia. Według innej wersji, to Ian gdzieś wyszperał książkę „Horses Hoeing Husbandry” Tulla i spodobało mu się nazwisko. Podobno…
Na pewno Ian Scott Anderson przyszedł na świat 10 sierpnia 1947 w szkockim Dunfermline. Był tzw. późnym dzieckiem, najmłodszym z trojga – i rodzice poświęcali mu stosunkowo najmniej uwagi z całej czeredki. Wobec ograniczonej możliwości radosnych zabaw z rodzicielami, Ian organizował sobie czas na własną rękę. Ot, choćby katując jazzowe płyty ze zbiorów taty. Co ciekawe, rock’n’roll go niespecjalnie interesował, a Presleya uważał za popisującego się, nadętego bufona. Ale narodziny rocka już przykuły uwagę nastoletniego Andersona. Przyszły lider Tull (wtedy już pomieszkujący z rodziną w Blackpool) dorabiał sobie m.in. sprzedając gazety. Podczas przerw na posiłek pochłaniał „New Musical Express” i „Melody Makera”. W roku 1963 postanowił spróbować sam. Do zespołu The Blades wciągnął znajomych: basistę Jeffreya Hammonda (*30 lipca 1946), perkusistę Barriego Barlowa (*10 września 1949), pianistę (pierwotnie zasiadającego za bębnami) Johna Evansa (*28 marca 1948) i gitarzystę Michaela Stephensa. Sam Ian śpiewał i grał na harmonijce. Zespół jednak okazał się efemeryczny, a Anderson – po wyrzuceniu ze szkoły za odmowę podporządkowania się karom cielesnym – wchodził w dorosłe życie, imając się wielu różnych zawodów. Pracował w gazecie, ale szybko się zniechęcił; lepiej szło mu jako pomocy domowej, ostatecznie zaś sprzątał kina w podlondyńskim Luton, gdzie przeniósł się wraz z zespołem The John Evan Smash (oprócz Andersona, grali w nim m.in. starzy znajomi – Evans, czy raczej już Evan – bo tak fajniej brzmi i wygląda, Hammond i Barlow) w roku 1967. Poważnie rozważał też studiowanie – najpierw matematyki, potem sztuk pięknych. Cały czas też poważnie myślał o karierze muzyka, ćwiczył grę na gitarze elektrycznej; szybko jednak zrozumiał, że nigdy nie będzie takim wirtuozem, jak choćby Eric Clapton. Wtedy kupił tani flet i zaczął ćwiczyć, zaczął również na poważnie rozgryzać zasady kompozycji i aranżacji utworów.
Przyszłość przed zespołem jednak wciąż wyglądała niezbyt interesująco. I bodaj jedyną osobą, jaka wierzyła w świetlaną przyszłość The John Evan Smash, była matka Evana, z własnej kieszeni opłacająca muzykom wojaże po podlondyńskich klubach i klubikach. Jeden po drugim, muzycy zespołu wykruszali się; ostatecznie pozostali jedynie Anderson i zastępca Hammonda, Glenn Cornick (*23 kwietnia 1947). W tym czasie rozsypał się też inny zespół z Luton – McGregor’s Engine. Ambitny gitarzysta tejże grupy złożył Andersonowi i Cornickowi propozycję połączenia sił, zaprosił też kompana, perkusistę McGregor’s Engine. Ja nie mam nic, ty nie masz nic, razem mamy zespół – i tak Anderson, Cornick, Mick Abrahams (*7 kwietnia 1943) i Clive Bunker (*30 grudnia 1946) zaczęli wycieruchę po tanich klubach, włącznie ze wspomnianą już rotacją nazw. W końcu utrzymał się szyld Jethro Tull.
Kariera rozwijała się krok po kroku. Na początku roku 1968 pojawił się pierwszy singel z utworem „Sunshine Day” Micka. Tyle że płytowy dorobek zespołu zaczął się od falstartu – wydaną przez MGM płytkę bowiem sygnowała nazwa Jethro Toe. Czy był to zwykły błąd, czy manewr obliczony na oskubanie zespołu z tantiemów – do końca nie wiadomo. Wiadomo, że wkurzony Ian zerwał kontakt z MGM. Zwłąszcza że na horyzoncie pojawiła się firma o mniejszych co prawda możliwościach, ale za to oferująca znacznie bardziej partnerskie warunki współpracy. Spółka Terry Ellis-Chris Wright – operująca wtedy jeszcze w ramach wytwórni Island, a już wkrótce szefująca własnej, Chrysalis Records – umożliwiła Andersonowi, Abrahamsowi i spółce nagranie wymarzonej debiutanckiej płyty.
Zawsze, gdy słucham tej płyty, przywodzi mi ona na myśl inny debiutancki album. Tak jak „Electric Light Orchestra” brzmi inaczej niż pozostałe albumy ELO, tak „This Was” ma niezbyt wiele wspólnego z późniejszymi dziełami Jethro Tull. W obu przypadkach zresztą powód jest ten sam – albumy powstawały jako zderzenie dwóch sporych osobowości o różnych zapatrywaniach na muzykę, do tego i Anderson, i Lynne jeszcze nie mieli do końća wykrystalizowanych swoich koncepcji kompozytorskich i brzmieniowych. Na „This Was” nie ma tak charakterystycznych dla Jethro klimatów muzyki dawnej czy folku; jest za to dużo bluesowych dźwięków. Dużo osobowości artystycznej Micka Abrahamsa, który wydaje się być na ”This Was” pewniejszym siebie kompozytorem i wykonawcą niż Anderson. Albo, w przeciwieństwie do kolegi, Ian jeszcze nie do końca wie, jak wyrazić swoje pomysły w muzyce. W efekcie otrzymaliśmy album nietypowy, inny niż pozostałe dzieła Andersona i spółki.
“My Sunday Feeling” świetnie wprowadza w klimat tej płyty: jest to mocno zaprawione blues-rockiem granie, w którym nawet partie fletu na swój sposób pobrzmiewają klimatem delty Mississippi – gdyby zastąpić je drugą gitarą, byłoby z tego solidne bluesisko. Czysto bluesowo wypada „Some Day The Sun Won’t Shine For You”, zaśpiewane na dwa głosy, z akompaniamentem jedynie gitary i harmonijki. Mick Abrahams świetnie się w takich klimatach czuje: „Beggars Farm” i „It’s Breaking Me Up” to już czysty blues-rock, z należycie stylowymi solami gitarowymi i wtopionym w muzyczne tło okazjonalnym fletem, z lekkimi echami psychodelii; dopiero w finale „Beggars Farm” Ian wdaje się we frapujący pojedynek instrumentalny z Mickiem, wychodząc na pierwszy plan. Sam szef Jethro Tull z kolei zwiedza sobie rejony jazzowe: przeróbka „Serenade To A Cuckoo” Rolanda Raahmana Kirka to głównie solowy popis Iana Andersona, z czasem o coraz swobodniejszym, luźnym, rozimprowizowanym przebiegu (zresztą był to jeden z pierwszych utworów, jakie Ian nauczył się grać na flecie). Z autorskich dzieł Iana najciekawiej wypada „A Song For Jeffrey” – jedna z kilku piosenek poświęconych Jeffowi Hammondowi (zresztą jeśli wierzyć tekstom – człowiekowi wielce oryginalnemu i zakręconemu). „Piosenka dla Jeffreya” to zresztą obok „Serenade” najbardziej tullowy fragment albumu: melodyjna, ciepła, z fletem na pierwszym planie, z psychodelicznymi dodatkami. Obok „A Song For Jeffrey”, w koncertowym repertuarze Jethro na dłużej zakotwiczyła „Dharma For One” – przypominająca co nieco „Toad” Cream, z rozbudowanym solem perkusji oprawionym zespołową klamrą, w której połączenie wyeksponowanego fletu i gitarowego riffowania zapowiada dojrzały styl Tull. Dodajmy do tego psychodelizujące, bliskie stylowi Cream, równie rozimprowizowane odczytanie „Cat’s Squirrel” (zresztą grywane też przez Bruce’a i spółkę), znów z Abrahamsem (zapatrzonym w styl gry Claptona) na pierwszym planie, całkiem fajne „Move On Alone” z trąbami i Abrahamsem jako głównym wokalistą i zamykającą całość krótką zespołową improwizację „Round”.
No cóż – tak jak w przypadku „Electric Light Orchestra”, także i tutaj mamy do czynienia z nietypową, zaskakującą płytą powstałą poprzez zderzenie dwóch silnych osobowości twórczych. W obu przypadkach okazało się, że jedna taka osobowość na zespół to aż za dużo – tyle że Roy Wood odszedł z ELO z własnej woli (i jeszcze podprowadził Lynne’owi kilku muzyków), a Abrahamsowi podziękował za współpracę Anderson. Bo jednak blues-rock nie pociągał go aż tak, jak muzyka dawna i folkowa i połączenie tejże z rockiem i jazzem. Mick założył bardzo ciekawy blues-rockowy Blodwyn Pig; a Ian kontynuował swoje muzyczne poszukiwania. Po znalezieniu następcy Abrahamsa, rzecz jasna. Ale o tym za tydzień.