Nisza singerek-songwriterek od długiego już czasu dostarcza słuchaczom bardzo interesujących zjawisk. Joni Mitchell (znamienita, a w Polsce średnio popularna – trzebaby to nadrobić, zwłaszcza płyty z lat 70. są genialne), Fiona Apple, Sheryl Crow, Alanis Morissette, Kate Bush, Tori Amos, ostatnio Joanna Newsom (coby sypnąć jedynie tymi przykładami, które przychodzą na myśl jako pierwsze), na polskim podwórku choćby Gaba Kulka – wszystkie te panie mniej lub bardziej regularnie dostarczają interesujących nagrań i płyt. Niedawno do tej zacnej niszy zgłosiła swój akces urodzona w Australii, a mieszkająca w Stanach osóbka o czechosłowackich korzeniach.
Lenka Kripac proponuje własną, swoistą odmianę popu. Zgrabne, chwytliwe, od razu zapadające w pamięć melodie łączy z iście barokowym aranżem (fortepian, smyczki, wibrafon, melotron, glockenspiel, instrumenty dęte), ale z dużym wyczuciem: całe te baterie instrumentów mają obudowywać, uzupełniać, eksponować melodię, a nie przytłaczać ją. I mimo potężnej armii muzyków i instrumentów, całość brzmi lekko, ciepło, radośnie.
Od strony kompozycyjnej zdecydowanie dominują strzały trafione. Choćby otwierający całość, wystawiony na singlu i eksponowany w reklamach “The Show” – radosny, ciepły śpiew, fortepian, wibrafon, dzwonki… “Bring Me Down” to w ogóle archetyp songwritingu: melodyjna zwrotka, zgrabny mostek i momentalnie zapadający w pamięć refren, całość dodatkowo uroczo podbita dzwoneczkami. Kolejny duży strzał nadchodzi z „Trouble Is A Friend” – zgrabna melodia, fortepian, dęciaki, wibrafon, melotron… Ostatnio do uporu puszczają ten utwór w jakimś serialu. I dobrze, bo to naprawdę sporej klasy rzecz. Pozostałe utwory może nie trzymają aż tak dużego poziomu, ale niemniej są to nadal piosenki sporej klasy. Choćby takie „Live Like You’re Dying”: bardzo zgrabnie przechodzi od fortepianowego, cichego początku po uroczo podbity smyczkami (skądinąd znane siostry Lenchantin) finał. Powoli, majestatycznie kroczącą balladę „Skipalong” bardzo fajnie uzupełniają dęciaki i cymbałki.
Trzy bardzo mocne, dziewięciogwiazdkowe kompozycje na płycie pop plus siedem kompozycji na poziomie między siedem a osiem gwiazdek – tak dobrej płyty w wyjątkowo zdradliwym artystycznie gatunku jak pop (czy, jak niektórzy to zwą, indie-pop) nie było już dawno. Nie do końca przekonująco wypada jedynie „Dangerous And Sweet” – to ten moment, gdzie fortepianowe brzmienie zamieniono na elektroniczno-syntezatorowe, co od razu odebrało utworowi wiele wdzięku. Ale umówmy się: jeden kiks na debiutanckiej płycie może być.
Naprawdę bardzo dobra, fajna płyta; podczas gdy media wolą promować jednorazowe, pozbawione wyrazu gwiazdeczki w rodzaju Adele czy Gotye, które poza medialnym rozgłosem niewiele mają do zaoferowania od strony artystycznej, Lenka spokojnie może patrzeć na nich z góry. Że to po prostu zgrabne piosenki? Mi od dawna takich lekkich, zgrabnych, opartych na świetnych, chwytliwych melodiach, wykonanych z energią i zaraźliwą radością grania piosenek bardzo brakuje. (Panowie Geffen i Wilson, słuchać i uczyć się!) Nawet jeśli nie zmienią historii muzyki w minimalnym chociaż stopniu, a artystycznych wzlotów i uniesień nadal szukać będę w obcowaniu z twórczością Kaśki czy Aśki.