Po zakończeniu trasy „A Momentary Lapse Of Reason” panowie zafundowali sobie zasłużone, długie wakacje. Uczestniczyli w wyścigach samochodowych, układali sobie sprawy rodzinne, nagrywali muzykę do seriali TV. Do wspólnej pracy wrócili dopiero w styczniu 1993. Zaczęli od niezobowiązującego grania sobie w trójkę, z czasem, gdy okazało się, że pomysłów jest na tyle, że można zacząć pracę nad nowym albumem – ściągnęli kilku dodatkowych muzyków i rozpoczęli nagrywanie.
Płyta była nagrywana w dużo spokojniejszych warunkach niż poprzednio, bez ciągle odwracających uwagę prawników, z pełnym zaangażowaniem Nicka i Ricka. Właśnie: słuchając „The Division Bell” i porównując ją z poprzednimi płytami Pink Floyd, można dojść do zaskakującego wniosku: temu zespołowi wyraźnie służyło tzw. ciśnienie. W przypadkach, gdy grupa działała pod presją, bo ma się na rynku dwa świetne single i wszyscy oczekują, że płyta też będzie świetna („The Piper At The Gates Of Dawn”) bo nagrało się płytę wybitną i teraz trzeba nagrać album równie udany („Wish You Were Here”), bo sytuacja na rynku muzycznym mocno się zmienia i trzeba się jakoś odnaleźć w mocno zmienionej rzeczywistości („Animals”) bo wytwórnia płytowa naciska, a sytuacja finansowa jest nieciekawa („The Wall”), bo publiczność z trudem wyobraża sobie Floyd bez lidera, który właśnie odszedł, prasa muzyczna również („A Saucerful Of Secrets”), a były kolega robi wszystko by pokrzyżować plany („A Momentary Lapse Of Reason”) – powstawały dzieła w najgorszym wypadku bardzo dobre; członkowie Pink Floyd pod presją potrafili się niezwykle zmobilizować twórczo. Natomiast nagrywana w spokoju i poczuciu bezpieczeństwa „The Division Bell” jest, niestety, jednym ze słabszych albumów tego zespołu.
Nie brakuje na tej płycie utworów znakomitych. Do tej kategorii na pewno można zaliczyć bodaj najbardziej udany utwór Pink Floyd pod wodzą Gilmoura, finałowe „High Hopes”. Bogato zaaranżowane i ciekawie skomponowane (dzwony, efekty dźwiękowe, fortepian, orkiestrowa wstawka), przypominające nieco poemat symfoniczny, z pięknym finałowym solem gitary i smutną refleksją nad zderzeniem młodzieńczych marzeń z rzeczywistością. Równie znakomite jest intrygujące „Keep Talking”: sporo tu elektroniki, jest tajemniczy, syntezatorowy wstęp i wsamplowany głos Stephena Hawkinga, jest sporo miejsca na popisy gitary i syntezatorów. Do tego efektowna partia gitary w instrumentalnym „Marooned”. Reszta płyty to dobrze znany, dojrzały styl Pink Floyd w dobrym wydaniu.
Właśnie. Powstała płyta pozbawiona czegoś, co się z Pink Floyd zawsze kojarzyło: elementu zaskoczenia, niespodzianki. W przeciwieństwie choćby do poprzedniczki – łatwo zgadnąć, co wydarzy się za chwilę. Otrzymaliśmy płytę bardzo przewidywalną. „Cluster One” to klasyczny floydowski wstęp: powoli rozwijająca się, łagodnie płynąca kompozycja instrumentalna. „What Do You Want From Me” mocno siedzi korzeniami w rhythm ‘n’ bluesie – i mocno kojarzy się ze starszym o kilkanaście lat „Pigs”. Bardzo typowa (znów) Wrightowa ballada „Wearing The Inside Out” płynie sobie bardzo przyjemnie, ładnie urozmaica ją saksofon, na pewno jest solidnym punktem tej płyty, ale nie sposób uniknąć wrażenia, że najlepsze pomysły muzyczne Rick tym razem zachował dla siebie. Czego znakomity album „Broken China” jest świetnym dowodem. „Poles Apart”, z tekstem poświęconym obu byłym liderom Pink Floyd, trwa 7 minut, próbuje efektownie łączyć bardziej akustyczne, folkowe brzmienie z klawiszowymi i orkiestrowymi tłami i dodatkami, ale po kilku przesłuchaniach trudno uniknąć wrażenia, że okrojenie tego utworu o jakieś 2 minuty, ujęcie go w solidniejsze karby aranżacyjne pomogłoby mu dość znacznie. Przebojowe „Take It Back” prawdopodobnie miało być nowym „Learning To Fly”; niestety jako całość jest utworem o klasę słabszym. Ale i tak gorzej wypadają banalne „Coming Back To Life” i akustyczna „Lost For Words”: gdyby zamiast na album trafiły na stronę B jakiegoś singla, „The Division Bell” wypadłoby lepiej. Mimo dość jadowitego tekstu tego drugiego.
Właśnie. Wątpliwości budzi też warstwa tekstowa. Przynajmniej dwa i pół utworu odnosi się do pewnego basisty – „What Do You Want From Me”, „Lost For Words” i część „Poles Apart”. Panowie – w roku 1994 już dawno stało się jasne, kto wygrał spór na linii David Gilmour – Roger Waters o prawo do nazwy zespołu i decydowanie o jego losach. I takie słowne komentarze i przytyki są o kilka lat spóźnione. Już lepiej wypada spojrzenie na losy Europy Wschodniej po upadku Muru w „A Great Day For Freedom” czy poświęcone nowej partnerce życia Davida, Polly Samson „Coming Back To Life”.
Ostatnia studyjna płyta Pink Floyd na pewno nie jest najsłabszym dziełem tego zespołu; na pewno też jest to dobry, choć nierówny i nieco za długi album. Tak w sam raz na 7 gwiazdek, bo jak najbardziej zasługuje na uwagę. Ale – na pewno nie postawię go wyżej niż „A Momentary Lapse Of Reason”. W tamtym przypadku ciśnienie związane z oczekiwaniami publiczności i z ciągnącym się sądowym sporem z byłym już liderem przełożyło się na bardzo udany, bogaty brzmieniowo album z szeregiem świetnych utworów – tutaj spokój i niezobowiązująca atmosfera zaowocowały albumem o klasę niestety słabszym. Co ciekawe, w przypadku Rogera Watersa było dokładnie odwrotnie.