Gros z tych, którzy byli naocznymi świadkami powolnego rozkładu Pink Floyd i powrotu w trzyosobowym składzie, ma na temat „The Division Bell” zdanie najgorsze z możliwych. No bo jak to – Floydzi bez Rogera Watersa? Toż to się w głowie nie mieści! Młody jesteś, nie zrozumiesz... Mają rację – nie zrozumiem. Jestem jeszcze w stanie pojąć postawę tych, którzy odrzucili wszystkie płyty po odejściu idola, nawet po nie nie sięgając. Ale co najmniej dziwną jest dla mnie niechęć osób, które mimo wszystko parę razy album ów przestudiowały od początku do końca. Nie widzę bowiem sensu w odrzucaniu świetnej muzyki tylko dlatego, że obraziło się na dany zespół. I jestem przekonany, że wielu z nich krążek ów rzuciłby na kolana, gdyby nie wiedzieli pod jakim szyldem został wydany.
Na tym albumie wróciło to Pink Floyd, które kocham najbardziej – Pink Floyd z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Wydobywające się z głośników dźwięki, przepełnione melancholią i spokojem, pozwalają odpłynąć, pławić się w szczęściu, delektować optymizmem. Gdyby tutaj znalazło się na przykład „Fat Old Sun”, pasowałoby wyśmienicie. Tak samo jak „Wearing The Inside Out” mogłoby spokojnie figurować na „Atom Heart Mother” czy „Meddle”. Ów utwór to pierwszy od lat kawałek zespołu autorstwa Ricka Wrighta. Ten sam Wright czaruje w nim swoim głosem – ostatnio robił to na „Ciemnej Stronie Księżyca”. A to nie koniec powrotów - daje o sobie znać także niepowtarzalny saksofon Dicka Parry'ego. Poza tym muzyka na dobre wróciła tam gdzie być powinna – na pierwszy plan. Na ostatnich płytach z Watersem można było odnieść wrażenie, że instrumenty to tylko dodatek do tekstów Rogera – za nic nie miałyby szansy się tam znaleźć improwizacje (świetne!) w klimatach „Cluster One” albo „Marooned”. Zespół nie rozpacza już nad marnym losem jednostki – grają jakby zmienili maksymę z vanitas vanitatum et omnia vanitas na (choć trawa była zieleńsza, światło jaśniejsze, a smak słodszy) carpe diem. Nie zmienia tego nawet smutny „High Hopes” - jeden z utworów pięknych bezgranicznie (choć motyw przewodni nieco za bardzo przypomina Coilowe "Tainted Love"). Przepiękna, liryczna, wzruszająca ballada, z równie przepiękną, liryczną i wzruszającą solówką. Gdyby tego było mało, jest tu także rewelacyjne „Keep Talking” z mieszającymi się kobiecymi wokalizami i śpiewem Gilmoura. Są wspaniałe piosenki (celowo użyłem tego słowa) jak „Take It Back” czy „Lost For Words”. Agresywniejsze „What Do You Want From Me”. „A Great Day For Freedom”, w którym liryki doprowadzają mnie do szewskiej pasji, ale muzyka jest olśniewająca.
To wszystko brzmi świetnie. Nad tym wszystkim krąży duch, który zaszył się gdzieś po 1975 roku i teraz triumfalnie powrócił. Forma wykonawcza nie odstępuje kompozytorskiej ani na krok. Pink Floyd wróciło. Paradoksalnie tylko na jeden album i nic nie wskazuje na to, że usłyszymy następny.
Przyznam, że zastanawiałem się, czy nie zmienić oceny z dziesiątki na dziewiątkę. Wątpliwości zniknęły gdy jeszcze raz przesłuchałem ten krążek. I gdy pomyślałem, że ta dyszka będzie doskonale pełniła rolę gestu Kozakiewicza skierowanego w stronę... Wiadomo kogo.