Ciągła ewolucja, ciągłe rozwijanie swojego stylu musiały w pewnym momencie do tego doprowadzić. Do nagrania płyty lepszej, doskonalszej niż wszystkie poprzednie. Kondensującej w trzech kwadransach to, co na poprzednich płytach było najlepsze.
Że Roger Waters jest bardzo dobrym tekściarzem – to było wiadomo. Dość wspomnieć zjadliwą ironie „Corporal Clegg” czy przejmujący opis szaleństwa w „If”. Inna rzecz, że czasem zdarzało mu się odjeżdżać w dziwne skojarzenia, odjechane gry słów. Teraz Roger się zorganizował, tworząc cykl tekstów o absurdach codziennego, ludzkiego życia, o jałowej ludzkiej egzystencji. Tekstów znakomitych: takich jak zjadliwie cyniczne „Money”, jak poruszające wizją bezcelowej ucieczki przed śmiercią i przemijaniem „Time”, jak – znów – studium szaleństwa w „Brain Damage”.
Że panowie lubią bawić się różnymi nagranymi przypadkiem dźwiękami otoczenia – to słuchacze też wiedzieli. Choćby po wysłuchaniu „Alan’s Psychedelic Breakfast”. Tutaj jednak pierwszy bodaj raz te efekty dźwiękowe odgrywają rolę aż tak istotną na całej płycie, stają się jej nieodłączną częścią. Choćby słynna „symfonia zegarowa” w „Time”. Choćby pamiętna kasa sklepowa w „Money”…
A co od strony muzycznej? Zespół podąża dalej ścieżką, na jaką wstąpił na „Meddle”. Sporo tu konkretnego, rockowego grania. Choćby takie „Time”. Mocny, ekspresyjny śpiew Gilmoura, równie ekspresyjne partie gitary. Ale ważne jest też to, co dzieje się w tle. Choćby chórek śpiewających pań, po raz pierwszy pojawiający się w muzyce Pink Floyd. I partia fortepianu elektrycznego Wrighta, który wygrywa motyw z „So What” Davisa. Podobnie dzieje się w przesławnym „Money”: zapętlony (ręcznie, przez odpowiednie klejenie taśmy) motyw kasy sklepowej, nieśmiertelny riff gitary basowej, znów bardzo ekspresyjna partia gitary. I saksofonowe solo kolejnego gościa, Dicka Parry’ego. Parry błyszczy też w kolejnym nagraniu – przejmującej, smutnej balladzie „Us And Them”. Kiedyś, w czasach jeszcze podstawówkowych, gdy autor tekstu niniejszego miał okazję zapoznać się z (polskim niestety) winylowym wydaniem Ciemnej Strony, ten utwór zapadł mu najbardziej w pamięć. Podobnie jak czytany wtedy przezeń (oczywiście potajemnie) komiks „Szninkiel”, tyleż ciekawy, co zdecydowanie niepodstawówkowy i mocno niepoprawny politycznie (pamiętna sekwencja z wróżką!). I jakoś zawsze nastrój tego utworu z historią opowiedzianą w tymże komiksie (panów od Thorgala zresztą) mi się kojarzy. Na swój sposób, jak po latach odkryłem, słusznie, bo ta opowieść o ponurym, bezsensownym fenomenie krwawej wojny całkiem pasuje do „Szninkla”.
Waters zabłysnął „Money”, ale inni panowie też mieli swój duży wkład. Wright napisał „The Great Gig In The Sky”. Wiadomo – o wielkości tego utworu decyduje wokaliza Clare Torry. Nieprawdopodobna wręcz. Decyduje do takiego stopnia, że Torry w roku 2003 poczuła się zobligowana do pozwania zespołu, że ten nie dopisał jej nazwiska jako współtwórczyni kompozycji. Jak mój znajomy komentował: te baby to jednak wredne są. Mason stworzył dźwiękowe kolaże: otwierające album „Speak To Me” i symfonię zegarową w „Time”. Miał też swój wkład w intrygujący, instrumentalny pasaż „Any Colour You Like”, z tytułem zapożyczonym z reklamy Forda. Kiedyś wydawał mi się ten utwór w sumie zbędnym. Kiedyś. A Gilmour to przede wszystkim urokliwe „Breathe”, no i dynamiczne „Time”. No i elektroniczne „On The Run”: prosty motyw na prymitywnym syntezatorze VCS 3, zapętlony i przyspieszany, aż przybrał taki kształt, jaki znamy obecnie.
Dobra – to płyta, o której napisano już chyba wszystko. Więc taki truizm na zakończenie: zarówno najlepsza płyta tego zespołu, jak i – jak to mawiają Angole – pozycja „definitive”. Idealne połączenie momentów bardziej żywiołowych i balladowych, muzyki i ilustrujących ją efektów dźwiękowych, plastycznego brzmienia (Waters chciał, żeby płyta brzmiała jak pierwszy album John Lennon/Plastic Ono Band, sucho i oszczędnie, Gilmour opowiadał się za brzmieniem bardziej tradycyjnym dla zespołu, ciepłym i przestrzennym; inżynier Chris Thomas kombinował tak długo, aż znalazł brzmienie, jakie odpowiadało obydwu panom), gry nastrojów i zwartych, ponurych tekstów. Płyta, z której nie dałoby się usunąć ani jednego utworu bez szkody dla całości (a poprzednio tak się niestety w przypadku Pink Floyd zdarzało...), na której każdy dźwięk ma swoje miejsce, ma znaczenie. Kanon po prostu.