Dziwna to płyta. Wygląda trochę, jak czołówka do filmu Monty Pythona – dokończona wielkim kosztem, w ostatniej chwili, przez tych co wywalili z pracy właśnie wywalonych z pracy. Oczywiście moje subiektywne zdanie nie musi odpowiadać fanom tej grupy. Nie musi również odpowiadać jej przeciwnikom. Cokolwiek bowiem bym o tej płycie nie napisał, zawsze da się powiedzieć „more”.
I to tytułowe „więcej” niech się teraz pojawi.
Pink Floy poflirtował z muzyką filmową u zarania swoich dziejów – już bowiem na przełomie roku 1966 i 1967 doszło do współpracy muzyków z filmowcami, czego efektem było umieszczenie na ścieżce dźwiękowej filmu Tonite Let’s All Make Love In London Petera Whiteheada słynnego, po wielokroć wykonywanego później na koncertach utworu Interstellar Overdrive. Te przymiarki, wsparte przeświadczeniem artystycznego światka Londynu o ilustracyjnym charakterze muzyki Pink Floyd spowodowały, że w 1969 roku Barbet Schroeder zaproponował członkom grupy stworzenie muzyki filmowej do jego filmu zatytułowanego właśnie „More”.
Muzycy potraktowali zamówienie dość lekceważąco (no może poza Watersem), bo zaproponowana przez nich muzyka składa się z tak wielu elementów, że aż trudno rozpatrywać te nagrania przez pryzmat kolejnej studyjnej płyty Pink Floyd. Począwszy od balladowego Cirrus Minor, okraszonego różnymi efektami dźwiękowymi, przez ostry, hardrockowy The Nile Song, w którym grupa niebezpiecznie zbliża się to twórczości The Jimi Hendrix Experience, aż po flamenco w A Spanish Piece. Ta mozaika nagrań, różnych stylów sprawdza się oczywiście w filmie. Na płycie jako całość niestety się nie broni. Trochę razi eklektyzm poszczególnych nagrań jak i całego krążka. Przeszkadzać mogą wyraźne nawiązania do współczesnych zespołowi wykonawców (wspomniany Hendrix, The Kinks, a nawet Simon & Garfunkel), czy momentami próba skopiowania samych siebie (porównajcie Up The Khyber z tytułowym nagraniem z płyty A Saucerful Of Secrets).
Oczywiście twierdzenie, że to zła płyta, byłoby zdecydowanie nieuczciwe. Są na tym albumie bowiem nagrania, nad którymi nie jest łatwo przejść do porządku. Rozpoczynający płytę Cirrus Minor mimo swego balladowego charakteru jakoś tak łapie nas swoim tajemniczym klimatem; dostajemy bowiem w zestawie dwa w jednym: nastrój zrezygnowania połączony z odgłosami piknikowej zabawy. Crying Song – tu już spokojnie można mówić o stylu Pink Floyd. Sporo gitary, rozleniwiony śpiew Gilmoura i pobrzękiwania organów Wrighta – ten sposób budowy utworów będzie nam towarzyszył aż do płyty Animals. Jednak bez wątpienia zaletą tej płyty jest nagranie Green Is The Colour. Klasyk koncertowy z pierwszego okresu istnienia zespołu. Taka piosenka, wykonywana zazwyczaj na koncertach w połączeniu z utworem Embryo, bądź – co bywało jeszcze piękniejszym zestawieniem – z Careful With That Axe, Eugene, zachwyca delikatnym śpiewem Gilmoura, a przede wszystkim świetnym manewrem polegającym na zgraniu trzech niezależnych źródeł melodii w początkowej fazie nagrania. Słyszymy tu bowiem akustyczną, grającą akordami gitarę; przebija się w drugim kanale solo grane na drugim akustyku (powtórzą to potem w Wish You Were Here), a dodatkowo jeszcze Wright wchodzi ze swoimi organami Farfisa. I cała ta melodia służy jednemu celowi – przygotowaniu zespołu do improwizacji. To nagranie, łącznie z którymś wymienionym wyżej trwało niekiedy kilkanaście minut. I dobrze, że na More znalazło się miejsce na wersję studyjną. Na koniec wart wspomnienia jest buesowy – no bo odpowiednio się nazywający – More Blues. To nagranie sprowadza się właściwie do solowej gry Gilmoura, bo reszta zespołu gdzieś tam ginie w odmętach narkotycznych wizji bohaterów filmu.
I tak wymieniać można by spokojnie jeszcze kolejne nagrania. Quicksilver – niosący w sobie coś z ducha bliskiej Ummagummy. Wspomniany Up The Khyber, czy zbliżony klimatem do nagrań z debiutanckiej płyty Party Sequence.
More. Gdy dziś przysłuchuję się nagraniom z tej ścieżki dźwiękowej, nie sposób nie zauważyć, że Waters wysuwał się już wówczas na pierwszy plan w zespole. Najwięcej jest tu jego kompozycji, pojawiają się też niezłe teksty. I pomyśleć, że chłopaki wzięli tę robotę, bo trochę brakowało kasy…
Płyta z pewnością warta posłuchania. Co do posiadania w swoich zbiorach – będę powściągliwy. Wszystko zależy od stopnia uzależnienia od syndromu kamandy Pinka Fłojda. Dlatego 6, bo to niezła płyta, można posłuchać.