Zapewne gdyby nie nieszczęśliwe losy świętej pamięci Syda Baretta, repertuar Pink Floyd nadal składałby się wtedy z prostych, choć nie pozbawionych uroku piosenek, przeplatających się czasami z mocno psychodeliczną jazdą w klimatach „Interstellar Overdrive”. Niestety i na szczęście zarazem lider – nie bez pomocy kolegów, ale z winy własnej – pięć lat wcześniej przestał być członkiem grupy. Dla licznych, wraz z końcem ery Szalonego Diamentu, nastał koniec zespołu, dla jeszcze liczniejszych, w tym niżej podpisanego, był to w zasadzie początek. Między Barettowskim debiutem a opisywanym magnum opus pojawiły się jeszcze cztery (lub też, jeżeli liczyć dwa filmowe soundtracki, sześć), przeciętne lub wyśmienite studyjne albumy sygnowane nazwą Pink Floyd. Pod koniec roku 1971 zrodziła się zaś idea.
„Napięte terminy, podróże, strach przed lataniem, pokusa posiadania pieniędzy, strach przed śmiercią, problemy z zachowaniem równowagi psychicznej przeradzające się w szaleństwo...”
Koncept o wszelakich zaporach stojących na naszej drodze, o kłodach rzucanych nam pod nogi i mackach ciągnących nas w stronę różnie rozumianego dna dojrzewał dość szybko. Po kilku tygodniach od rzuconego pomysłu powstała wersja pierwotna i w takiej czy innej formie zaczęła „dogrywana” być na koncertach. Winą za tak późne ukazanie się płyty obarczyć należy częste trasy i multum projektów pobocznych – nieprawdą jest jakoby Floydzi siedzieli w studiu przez dwa lata, jak raczył ostatnio sugerować Kazik Staszewski na łamach jedynego pisma rockowe w Polsce.
„Otwierający całość odgłos bicia serca próbowaliśmy początkowo zarejestrować ze szpitalnych nagrań prawdziwego pulsu – wszystkie jednak wydawały się raczej przygnębiające. Zdecydowaliśmy się więc wykorzystać możliwości tkwiące w instrumentach muzycznych.”
Tak, to tylko Nick Mason i owinięta filcem perkusyjna pałeczka stukająca miarowo w bęben. Przyznaję, że dopóki nie przeczytałem biografii zespołu autorstwa Masona właśnie, nie miałem o tym zielonego pojęcia. Nawet nie przyszło mi do głowy, że niepokojące dudnienie pompującego krew organu jest po prostu świetną mistyfikacją. Gdybym był lekarzem, zauważyłbym może nieco zwolnioną jego pracę, ale wątpię by słuchający „The Dark Side...” doktorzy zwracali na to uwagę. Zwłaszcza, że chwilę później usta powinny otworzyć im się z zachwytu. Kilka przeplatających się motywów. Ktoś się śmieje. Monety wesoło brzęczą w fiskalnej kasie. Przepełniony emocjami krzyk rozpoczyna dzieło... Jakiś kwadrans później krzyk ów, przy akompaniującym Ricku Wrighcie, rozbrzmiewa w całej okazałości. Clare Torry wyprawia ze swoim głosem rzeczy niesamowite. Niesie ze sobą wszystko – radość, ból, zachwyt, rozczarowanie. Żadnego zbędnego słowa. Bo po co? Słów wystarczy na około. Wynurzeń rozgoryczonego życiem Rogera Watersa o marnowaniu czasu, pogoni za pieniądzem, ucieczce przed światem. W połączeniu ze wspaniałym śpiewem Davida Gilmoura, a także samego Watersa w ostatnich utworach, poruszających do głębi. Te ostatnie kawałki – „Brain Damage” i „Eclipse” to genialne podsumowanie całego albumu. Krótkie, spokojne. Pierwszy z nich piosenkowy, drugi pompatyczny. Wyśmienite instrumentalnie. Zawsze, gdy krążek mija we głowie długo jeszcze pobrzmiewają słowa „The lunatic is on the grass...”
Parę ładnych lat temu „On The Run” mnie irytowało. Czemu to w ogóle służy? Niby intrygujący kolaż dźwiękowy, ale gdzie w tym wszystkim jest muzyka? Jest na około – przed i po. W tej chwili nie potrafię sobie bez tego utworu wyobrazić „Ciemnej Strony Księżyca”. Próbowałem omijać, próbowałem skracać, przewijając nieco, lub, w wypadku najwspanialszego nośnika jaki ziemia stworzyła, przesuwając nieco igłę wgłąb płyty. Nic z tego – to nie to samo. Te dziwne dźwięki naprawdę potrafią sprawiać przyjemność. A czy równie wspaniale brzmiałoby tykanie zegara w zaczynającym się tuż po nich „Time”? Nic właśnie. „Czas” zresztą jest porywający. W każdy możliwy sposób. W osłupienie wprawia „Money”. Chwili wytchnienia nie daje liryczne „Us And Them”. W obu wyposażony w saksofon Dick Parry wbija słuchaczy w ziemię. W obu Gilmour czaruje gitarą. A gdzieś tam pląta się jeszcze wspaniała instrumentalna impresja „Any Colour You Like”...
I jeszcze człowiek dowiaduje się, że nie ma żadnej ciemnej strony Księżyca.
Cytaty pochodzą z książki Nicka Masona „Pink Floyd. Moje Wspomnienia”