I stało się. Po latach prób, Pink Floyd osiągnął wreszcie spektakularny sukces (kasowy – bo artystyczne sukcesy miał właściwie od początku). Ogromne uznanie po obu stronach Atlantyku (w Stanach zespół dopiero „Obscured By Clouds” przebił się do pierwszej pięćdziesiątki list), co za tym idzie gigantyczne zapotrzebowanie na koncerty… A potem panowie trochę odpoczęli. A jeszcze potem…
Właśnie. Potem przyszedł kryzys. Bo po „Eclipse” – przemianowana na „The Dark Side Of The Moon” – kolejna płyta musiała być równie dobra. Bo oczekiwania publiczności były olbrzymie. Tymczasem zespół… no cóż – panowie nie wiedzieli na dobrą sprawę, co ze sobą zrobić. Nowe utwory rodziły się w bólach, sukces „Ciemnej Strony” przytłaczał, a do tego… Cóż – konflikt między Rogerem i Davidem co do brzmienia poprzedniej płyty, rozwiązany przez Parsonsa, nie był bynajmniej jednorazowym incydentem, raczej objawem głębszego problemu.
Problemy osobiste, dołek twórczy, presja tak wytwórni, jak i fanów przełożyły się na długą i bardzo trudną sesję. Trudną do tego stopnia, że zespół chwytał się – trochę jak w przypadku „Meddle” – każdego pojawiającego się pomysłu, każdej koncepcji. Włącznie z całkowitą rezygnacją z tradycyjnych instrumentów i stworzeniem muzyki wyłącznie na np. sztućce, przybory do pisania, meble… Że pomysł ten nie był znów do końca absurdalny, wie każdy, kto zetknął się z wczesnymi płytami Walącego Się Nowego Budownictwa (*). Płyta miała się nazywać „Household Objects”. Powoli jednak pojawiały się nowe kompozycje. Trzy. Zespół ogrywał je na koncertach w roku 1974 (zresztą aż do płyty „Animals” włącznie kompozycje znane z płyt były wcześniej prezentowane przez zespół na żywo). A potem… dwie z nich, trwające po 10 minut każda, odłożył do lamusa. Bo się nie udało jeszcze ich tak dopracować, by pasowały do przyjętego przez Floydów standardu.
Została ponad 20-minutowa „Shine On You Crazy Diamond”. Pierwotnie miała wypełnić całą stronę nowej płyty, ale ostatecznie Waters zdecydował się podzielić ją na dwie połowy, spinające album klamrą. Powoli doszło też kilka nowych kompozycji. I w styczniu 1975 zespół wszedł do studia.
Nagrywanie trwało powoli i boleśnie. Pojawiały się problemy natury zdrowotnej: Roger zdarł gardło podczas trasy i nie był w stanie śpiewać, podobnie jak David – temu akurat dał się we znaki długoletni nałóg; gdy Gilmour odkrył, że palenie papierosów spowodowało problemy z gardłem, rzucił je natychmiast. Ale i tak w jednej z kompozycji musiał ostatecznie zaśpiewać Roy Harper. Wreszcie w lipcu 1975 płyta była gotowa. Dwa miesiące później trafiła na rynek.
Powstał album równie smutny, ponury jak poprzedni. Inspiracją dla głównego utworu płyty – „Shine On You Crazy Diamond” – stały się losy Syda Barretta, niezwykle twórczej, utalentowanej jednostki, która kompletnie zagubiła się w rock’n’rollowym świecie. Zresztą Syd pojawił się na sam koniec nagrań w studio: otyły, z ogoloną na zero głową, ze zgolonymi brwiami… Chwilę pobył w studio, potem bez słowa wyszedł. Wątek zderzenia jednostki z okrutnym biznesem muzycznym, z realiami showbiznesu stał się dominującym wątkiem płyty.
Brzmieniowo „Wish You Were Here” jest kontynuacją wcześniejszego stylu zespołu. Nie brakuje tu niespiesznie rozwijających się partii instrumentalnych, efektownej gry muzycznych barw i nastrojów. Brzmi to nieco inaczej, więcej tu elektroniki, więcej syntezatorów. Czasem brzmiących ciepło, subtelnie, czasem zimnych, podkreślających odhumanizowany nastrój. Chwilami można mieć wrażenie, że zespół zafascynował się płytami w rodzaju „Phaedry” Tangerine Dream (a Tangerine Dream z kolei na wczesnych płytach inspirował się wczesnymi kompozycjami Pink Floyd w rodzaju „Main Theme” czy „Quicksilver” z „More” – mamy więc tu swoiste sprzężenie zwrotne).
Początek pierwszej części „Shine On…” wywodzi się jeszcze z eksperymentów z okresu pracy nad „Household Objects”. Konkretnie – z fragmentu zagranego palcem na krawędzi wypełnionych wodą kieliszków. Powoli, łagodnie rozwija się ta kompozycja, właśnie w iście „mandarynkowy” sposób: powoli narasta syntezatorowe, barwne tło, w pewnym momencie pojawia się jeszcze gitara, potem w pewnym momencie wchodzi perkusja… I po ponad ośmiu minutach zaczyna się partia wokalna. Smutna oda do tego, który roztrwonił swój talent. Do tego nieobecnego. Zresztą postać i losy Syda Barretta położyły się cieniem na całej płycie, nadały jej klimat. Potem jeszcze na koniec zagra saksofonowe solo Dick Parry.
„Shine…” jest bardzo ciepłe, smutne, ale bardzo „jasne”, nastrojowe: Rick Wright wykorzystuje elektroniczne zabawki do wykreowania – mimo wszystko – przyjemnego nastroju. Za to w kolejnym na płycie „Welcome To The Machine” wszystko się zmienia. Syntezator brzmi w sposób wręcz zdehumanizowany, zimny, obcy. Nawet Gilmourowe dodatki na gitarze akustycznej nie zmieniają niczego. Ten ponury obraz tzw. gravy train, bezdusznej, showbizowej machiny niszczącej wszystko, co w siebie wchłonie, stanowi idealne przeciwieństwo „Shine On You Crazy Diamond” i zarazem jego perfekcyjne dopełnienie – niczym jing i jang…
„Have A Cigar” – jadowite szyderstwo z rekinów showbusinessu – to właśnie ten utwór, który zaśpiewał Harper. Zarazem najbardziej rockowy utwór na płycie, z fajnym riffem gitarowym, z ładnie uzupełniającą to wszystko partią klawinetu. I z lekkimi zmianami metrum w finale – to też swoiste novum w tym zespole.
„Wish You Were Here” zaczyna się od odgłosów radia. Zresztą w pełni autentyczna to rejestracja, Gilmour nagrał to w swoim samochodzie (fragment symfoniczny to finał IV Symfonii Czajkowskiego). Potem dźwięki gitary akustycznej, dobiegające właśnie jakby z radia. I druga partia: jakby David wziął gitarę i grał sobie razem z radiem… Znów mamy tu do czynienia z utworem zainspirowanym losami Syda. Choć nie tylko: Waters, śpiewając „bardzo chciałbym, żebyście tu byli…”, miał też na myśli rozsypującą się więź łączącą poszczególnych muzyków… Smutna, minorowa ballada, zwieńczona szumem wiatru i ledwo słyszalnym kwileniem skrzypiec. I potem znów powrót do otwierającego całość „Shine On You Crazy Diamond”. Z finałowym zacytowaniem przez Wrighta „See Emily Play”. Jkaby przypomnienie, kto był główną inspiracją dla powstania płyty…
Płyty nieco cieplejszej od poprzedniczki, choć również smutnej i ponurej. Zarazem również płyty jak najbardziej kanonicznej, tzw. jazdy obowiązkowej. Zarazem na długie lata ostatniej płyty, gdzie mamy do czynienia z „klasycznym” stylem Pink Floyd, gdzie muzyka i tekst równoważą się idealnie, mają równe znaczenie. Bo już wkrótce ta równowaga będzie coraz bardziej zaburzona.
Ale o tym w kolejnym odcinku za tydzień.