Grejpfrutowy Księżyc w sobotnią noc – odcinek 11.
To pierwszy z prawdziwego zdarzenia album koncertowy Toma Waitsa – co prawda ponad dekadę wcześniej ukazał się „Nighthawks At The Diner”, ale to była rzecz dość nietypowa, zagrana na żywo w studiu przed zaproszonymi gośćmi. Tym razem na płycie ukazały się fragmenty dwóch koncertów z trasy promującej „Franks Wild Years”, z San Francisco i LA (odpowiednio 5 i 9 listopada 1987).
Trasa z roku 1987 – przez wielu uważana za najlepszą trasę koncertową Toma Waitsa – miała dość nietypowy charakter. Na płytach Toma od czasu „Swordfishtrombones” przewijała się postać Franka O’Briena – alter ego samego Waitsa, muzyka z prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka, naiwnie wierzącego, iż jest tak utalentowany jak jego idole w rodzaju Boba Dylana, który pewnego dnia podpala swój dom i wyjeżdża w poszukiwaniu sławy. Oprócz przyjętej z dość mieszanymi uczuciami sztuki teatralnej, Frank był głównym bohaterem koncertów, rejestrowanych także w formie filmu.
Z „Big Time” jest dokładnie ten sam problem co z „P.U.L.S.E.” – muzyka swoją drogą, ale aspektu wizualnego bardzo tej płycie brakuje. Może nie aż tak jak dziełu Floydów – w wersji bez obrazu nudnemu i pozbawionemu ikry i energii – ale mimo wszystko, bez tych teatralnych scenek, minimalistycznej scenografii i bez widoku Toma, wymachujacego lampą i miotającego się w odjechanym, spastycznym tańcu przy mikrofonie, nieco „Big Time” brakuje. Można też pokręcić nosem na pominięcie niektórych utworów w wersji audio (zwłaszcza „Innocent When You Dream” i „More Than Rain”).
Z drugiej strony, sama muzyka wzbudza jak najbardziej pozytywne doznania. „Big Time” to bardzo fajny dokument eksperymentalnego, „Beefheartowskiego” okresu w twórczości Toma: czasu, gdy klasyczne jazzowanie w stylu tradycyjnych croonerów zastąpiły nawiedzone, szalone popisy rodem z berlińskich i paryskich kabaretów okresu międzywojnia (zresztą Waitsowi elektronicznie obniżono nieco głos, by wypadł jeszcze bardziej chrapliwie, ponuro, groźnie. Nie żeby brakowało tej muzyce chwil zaskakująco subtelnych („Time”!), ale dominuje sceniczne szaleństwo, jak choćby w „16 Shells From A Thirty-Ought-Six”. Albo obłąkanym, klezmerskim tańcu w finale „Rain Dogs”…