Ćwiara minęła AD 1989!
To był jeden z pierwszych teledysków, jakie pamiętam z polskiej telewizji. To znaczy – pamiętam świadomie: wiedziałem, jaki tytuł, jaki wykonawca itp. Wcześniej to funkcjonowało bardziej na zasadzie: o, fajnie grają w TV – a od „This One” zaczęło się mniej lub bardziej świadome, ukierunkowane odbieranie muzyki (na tyle, na ile dziesięciolatek może świadomie odbierać muzykę). W parę lat później można było bez problemów zapoznać się z całą płytą (a raczej kasetą). „Oficjalny” wydawca – jak to tacy w pierwszej połowie lat 90. mieli w zwyczaju – poprzestawiał co nieco kolejność piosenek i „This One” wylądowało na samym początku. Szybko się okazało, że o ile pierwszy utwór wręcz katowałem w kółko, tak do reszty płyty wracałem sporadycznie. Zmieniło się to w momencie, gdy w odtwarzaczu zagościł CD – już z tą słuszną kolejnością utworów i „This One” pod koniec płyty.
Bardzo eklektyczna i nierówna to płyta, co widać choćby po imponującej liście producentów (w sumie włącznie z Paulem dziesięciu – najważniejsi to Elvis Costello (także współtwórca czterech utworów – McCartney potem opowiadał, że Costello pod wieloma względami przypominał mu Lennona), Mitchell Froom i Trevor Horn), do tego oferująca słuchaczowi szeroki wachlarz różnych stylów. Paul proponuje tu dynamiczne, rockowe piosenki z przebojowym szlifem (“My Brave Face”, „Figure Of Eight” subtelnie unowocześniona Hornowską produkcją, efektowny duet wokalny z Costello w „You Want Her Too”, pięknie podszyta ciepłą, beatlesowską melodyką, najbardziej udana z całej płyty „This One”). Intrygująco żeni funkującą rytmikę z nowoczesnymi brzmieniami typowymi dla pop-rocka końca lat 80., zwłaszcza różnymi elektronicznymi efektami (np. dodatkami elektronicznego basu czy syntezatorowymi niby-trąbkami), ciekawie przeplatanymi niespiesznymi gitarowymi partiami („Rough My Ride” – jednym ze współproducentów jest zresztą znów Trevor Horn). Podsuwa słuchaczowi dość tradycyjną, wywiedzioną z muzyki latynoamerykańskiej, co nieco oprawioną w nowoczesne szatki, ciepłą balladę w stylu lat 60., z orkiestrowymi dodatkami („Distractions”). Do tego inna ciepła ballada, tym razem w bardzo beatlesowskim klimacie („Put It There”, co nieco pachnąca „Blackbirdem”), czy piękna, podniosła pieśń co nieco w klimacie muzyki gospel („That Day Is Done”). Proponuje słuchaczom dość eklektyczny utwór, w którym pierwsza, dynamiczna, przebojowa część zostaje dopełniona spokojniejszym finałem i gitarowymi popisami Davida Gilmoura („We Got Married”). Zdaje się nawet składać pokłon modzie na muzykę etniczną: ciepłe reggae „How Many People” otwiera iście afrykański popis wokalny… Podstawową część płyty wieńczy „Motor Of Love” – podniosła, bogato zaaranżowana, znów nie pozbawiona ech muzyki gospel ballada. I jest to jak najbardziej właściwe zakończenie tego nierównego, acz nie pozbawionego świetnych momentów albumu (doklejone w wersji CD i MC „Ou-Est Le Soleil” to żaden cymes: hałaśliwa, moco elektronicznie brzmiąca, rytmiczna, ale w sumie dość nijaka piosenka).
Macca ma co prawda w dorobku ciekawsze płyty, ale „Flowers In The Dirt” to obok „Tug Of War” najlepszy jego album z lat 80. i zarazem zapowiedź świetnej kompozytorskiej formy, jaką będzie prezentował Paul w latach 90. Bardzo fajna, przyjemna w słuchaniu płyta.