Następca “90125” rodził się powoli i w bólach, w kilku różnych studiach w Europie i Stanach. Sukces komercyjny poprzedniej płyty zawiesił poprzeczkę wysoko, do tego między Jonem i Trevorem narastał konflikt: pierwszy miał dość przebojowych pop-rockowych piosenek i chciał jeszcze bardziej niż na „90125” nawiązać do starego Yes, drugi chciał jeszcze więcej przebojów i popu… W końcu, po ponad dwóch latach nagrywania, album zatytułowany „Big Generator” trafił na rynek.
Płyta brzmi podobnie do poprzedniczki. Tak jak „90125” łączy chwile błahego, pop-rockowego łomotu z utworami bezpośrednio nawiązującymi do dawnego Yes.
„Rhythm Of Love” to niejako kopia „Owner Of A Lonely Heart”. Kopia słabsza, jeszcze bardziej plastykowa, nijaka, hałaśliwa. Sprowadzająca się głównie do wykrzyczanego refrenu. Jeszcze gorsze wrażenie robi „Big Generator”, popowy koszmarek zbliżający się poziomem do nieszczęsnego „Leave It”.
A potem następuje wstrząs. „Shoot High Aim Low” jeszcze bardziej niż „Hearts” nawiązuje nastrojem i poziomem do starego Yes. Majestatyczny, powoli się rozwijający utwór, z przeplatającymi się partiami wokalnymi Jona i Trevora, pozbawiony nachalnie komercyjnej elektroniki, niespiesznie narastający aż do kulminacji, po czym stopniowo się wyciszający… Prawdziwa Yesowa perła.
„Almost Like Love” przypomina chwytliwe fragmenty „Tormato”. Z jednej strony jest przebojowy, w zasadzie taneczny, wzbogacony o instrumenty dęte – z drugiej, finezyjne canto Andersona przypomina jego dawne, efektowne partie wokalne. Jest to ciekawe połączenie komercyjnej, przebojowej Cinemy z Yes.
„Love Will Find A Way”… no cóż, nie przepadałem za tym utworem nigdy. Nie, że jest zły – to po prostu banalna, popowa piosenka miłosna, w której jakichkolwiek związków z Yes trudno się doszukać – zwłaszcza że głównym wokalistą jest Trevor Rabin. Jak dla mnie – to piosenka pod końcowe napisy z jakiejś komedii romantycznej dla nastolatków.
Po czym znów następuje zaskoczenie. „Final Eyes” znów rozwija się powoli, majestatycznie, bez pośpiechu, z charakterystycznym Andersonowskim śpiewem, jak za dawnych Yesowskich czasów. Do tego sporo instrumentalnego grania, zmiany tempa, nastroju, chwytliwe melodie… Na sześć i pół minuty robi się bajkowo. Bardzo podobnie, jeszcze lepiej wypada „I’m Running” – tym razem nawiązujący do płyty „Tormato”, żywy, dynamiczny, mniej balladowy niż poprzedni, ale nie mający w sobie wiele z przebojowych, błahych piosenek Rabina. Płytę wieńczy typowa Andersonowska ballada – „Holy Lamb (Song For Harmonic Convergence)”, znów sięgająca do Yesowskiej przeszłości – jest w niej coś co kojarzy mi się choćby z “A Venture”.
No cóż, moje odczucia są podobne jak przy „90125”. Znów mieszają się tu dwa światy: podniosłych, majestatycznych, finezyjnych kompozycji Andersonowego Yes i hałaśliwego, przebojowego pop-rocka Rabinowej Cinemy. Tylko rozrzut poziomu jest jeszcze większy: piosenki są banalniejsze, bardziej irytujące, za to dłuższe, bardziej wyrafinowane utwory – jeszcze ciekawsze niż te z „Cyferek”. W sumie średnia ocena znów wychodzi na 6/10: niezła płyta.