Glorious Nineties – część I: 1990.
Jeśliby zapytać tzw. przeciętnego słuchacza o Gary’ego, to pierwsze skojarzenie będzie proste – Moore? A, to ten od „Still Got The Blues”! Jeśli ktoś rzuci hasło Phil Lynott, albo Skid Row – no, to już jednak coś więcej z muzyki rockowej w życiu liznął. Ogół zaszufladkował go jako gościa od jednego utworu, do tego ballady – bardzo ładnej, udanej, ale średnio w sumie dla dorobku Moore’a reprezentatywnej.
Gary nie był pierwszym z rockowych gitarzystów, którzy po okresie hardrockowego czadowania przesiedli się na prostsze, osadzone w bluesie granie; taki powrót do początków, do korzeni, zgodnie z okładką – na jednej stronie młodziutki Gary uczący się grać bluesa na pierwszej gitarze, na drugiej 38-letni muzyk brzdąkający sobie na Gibsonie w hotelowym pokoju gdzieś na trasie. Tyle że on akurat na takim graniu odniósł konkretny komercyjny sukces za Oceanem (w Europie jego solowe dokonania cieszyła się już wcześniej popularnością), gdzie tak album, jak i singel ze „Still Got…” do dziś są najwyżej notowanymi na listach płytami Moore’a. No i mimo wszystko masowemu odbiorcy zapadła w pamięć przede wszystkim właśnie ta ballada…
Utwór tytułowy przedstawia może nieco nieprecyzyjny obraz całości, bo dominuje tu jednak (fakt, że komercyjnie przyszlifowane) blues-rockowe granie, na solidnie podkręconych obrotach („Moving On”, „Texas Strut”), często z gitarą zgrabnie uzupełniającą się z dęciakami („Oh Pretty Woman”, „King Of The Blues”) i oczywiście z typowymi dla Moore’a, uroczo płaczącymi gitarowymi solówkami. Zresztą obok autorskich kompozycji trafiamy tu na cudze utwory, z których jeden jest prawdziwą ozdobą płyty – powolna, niespieszna, elegijna, trochę oniryczna interpretacja „As The Years Go Passing By” ze śliczną partią organów Dona Aireya subtelnie uzupełnianą saksofonami. Płyta winylowa w ogóle kończy się bardzo spokojnie, bo na koniec mamy jeszcze trochę może żywszy od poprzedniczki, ale nadal spokojny „Midnight Blues”. W wersji CD dostajemy bonusowo „That Kind Of Woman” Harrisona – przyjemny, dynamiczny kawałek z dęciakami, ale w sumie raczej ciekawostkę, mimo ładnej partii gitary samego kompozytora, i znów dwa bluesowe klasyki w odświeżonych, komercyjnie podszlifowanych wersjach.
Nie jest to moja ulubiona płyta Moore’a (którego jednak wolę w tym bardziej hardrockowym wcieleniu), ale to jest dobra płyta i jak najbardziej tą niespełna godzinę można jej poświęcić.