Zanim przejdziemy do właściwej recenzji, najpierw króciutki wstęp. Dlaczego Yes? Zespół przecież powszechnie znany, powszechnie ceniony, powszechnie uważany za klasyków rocka progresywnego. Po co w ogóle o nich piszę? Otóż mam wrażenie, że Yes staje się takim klasykiem, o którym wiadomo, że kiedyś tam był, ale którego się nie słucha, do którego się nie wraca. Przynajmniej tak mi się wydaje patrząc, czego słuchają dzisiaj młodsi fani rocka progresywnego i jaką muzyką się inspirują zespoły próbujące do rocka progresywnego nawiązywać. Pink Floyd dalej sprzedaje tysiące płyt, King Crimson nadal cieszy się kultowym poparciem, Genesis i Marillion ciągle wracają, nawet takie zespoły z drugiego szeregu jak Camel w dalszym ciągu zyskują fanów. Tymczasem Yes czy ELP, które w latach 70. wyprzedawały stadiony i gościły w czołówkach list po obu stronach Atlantyku, mają coś w rodzaju łatki zespołów, których muzyka miała swój czas i ten czas minął. O ile w przypadku ELP można z tą łatką się do pewnego stopnia zgodzić (choć na pewno niektórzy redaktorzy i czytelnicy byliby innego zdania), o tyle w przypadku Yes kompletnie nie. Jestem przekonany, że jest to nadal muzyka świeża i inspirująca, muzyka, która stanowi kwintesencję tego, co najlepsze w rocku progresywnym i jest niedoścignionym jego wzorcem – zarówno dla wykonawców, jak i dla słuchaczy.
Sam mam do Yes stosunek szczególny. Album Anderson Bruford Wakeman Howe to była pierwsza płyta progresywna, jaką świadomie usłyszałem (to było 27 sierpnia 1989 roku, w Wieczorze Płytowym, prowadzonym oczywiście przez Tomka Beksińskiego). Gdyby nie to wydarzenie, moje muzyczne (i nie tylko muzyczne) życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Dwanaście lat później, namówiony przez nieodżałowanego Dobasa, zadebiutowałem na artrock.pl (wtedy jeszcze pod szyldem Caladan) recenzją Magnification. Najwspanialszy koncert, na jakim byłem w życiu, to Yes z orkiestrą w Spodku w październiku 2001. Tak, to jest jeden z moich oficjalnie ulubionych zespołów i nie wygląda na to, żeby się coś miało w tej kwestii zmienić po dwudziestu latach słuchania.
Pierwsze płyty Yes mają pecha – są oceniane przez pryzmat tego, co miało przyjść później. A ponieważ w porównaniu z Close To The Edge blednie wszystko, nie poświęca im się takiej uwagi, na jakiej zasługują. Dlatego proponuję na chwilę zmienić perspektywę, zapomnieć o Fragile i Relayerze i potraktować pierwszy album Yes, mało oryginalnie zatytułowany Yes, po prostu jako album młodej grupy z pogranicza rocka progresywnego i psychodelii, wydany w owym niesamowitym roku lądowania na Księżycu. I patrząc na to z tej perspektywy Yes jest albumem... co najmniej dobrym, chociaż jakże innym niż to, co miało przyjść później. A im dłużej go słucham, tym bardziej mi się podoba.
Są na Yes elementy, które na zawsze miały stać się znakiem firmowym muzyki zespołu – choćby fantastyczne harmonie wokalne i brzmienie basu Chrisa Squire’a. Ale są też takie, które miały zniknąć bezpowrotnie. Przede wszystkim potężne, rockowe brzmienie organów Tony’ego Kaye, stanowiące właściwie bazę całego albumu. Bardzo mi się ono podoba i czasami się zastanawiam, jak mogłaby się rozwinąć alternatywna historia Yes bez Ricka Wakemana. (Chociaż gwoli ścisłości – zespół porzucił to brzmienie jeszcze przed wymianą Tony’ego na Ricka). Cała płyta ma ujmująco surowe, wręcz szorstkie brzmienie – porównajcie Survival czy Sweetness z choćby takim Perpetual Change, nie mówiąc już o And You And I! Słychać na Yes inspiracje z kręgu Vanilla Fudge czy The Byrds (I See You jest wręcz coverem tych ostatnich) i w ogóle chyba należy tę płytę wsadzić do szufladki z nazwą „proto-prog”, a nie „progressive”.
Highlighty? Zdecydowanie wspomniane I See You. To jest jeden z tych przypadków, kiedy cover bije oryginał na głowę (chociaź należy pamiętać, że w muzyce rockowej 1969 i 1966 rok to były kompletnie inne epoki) – Yes wzięli uroczą piosenkę Byrdsów, dodali jej dynamiki, rozmachu i feelingu, rozbudowali ją o partie instrumentalne i stworzyli swoje pierwsze arcydzieło. Na pewno tajemnicze i ulotne Survival. Na pewno Harold Lane, całkiem udana próba stworzenia bardziej epickiej formy zamkniętej w pięciu i pół minuty (czasy dwudziestominutowych kolosów miały dopiero nadejść). Na pewno dwie kolejne urocze piosenki, Yesterday And Today oraz Sweetness. Na pewno buzujący dynamiką cover Every Little Thing (chociaż kontrast między naiwną pioseneczką wczesnych Beatlesów a formą, jaką nadał jej Yes, w tym przypadku trochę zgrzyta – zupełnie inaczej niż w przypadku I See You). I wymieniłem już trzy czwarte płyty, a przecież dwa pozostałe utwory też nie zasługują na traktowanie klawiszem „Skip”.
Bardzo udany debiut i jedna z dwóch najbardziej niedocenionych płyt Yes. Pewnie dlatego, że aż tak inna od tego, co miało przyjść później.