Nie spodziewałem się, że Yes zaskoczy mnie nowym, przełomowym i zarazem nowatorskim albumem. Za to spodziewałem się, a nawet to i owo dałbym sobie odciąć, że nowa płyta spowoduje poruszenie w pewnych kręgach, niczym ostatnie Morbid Angel czy dwadzieścia dwa lata temu Seasons End Marillion. I tak też się stało. Grupa po dekadzie studyjnej posuchy powróciła z nowym materiałem i następcą Magnification – mowa o Fly From Here. Płyta na rynku polskim dostępna jest od kilku dni, zaś Japończycy cieszą się nią od tygodnia, a Amerykanie jeszcze dłużej. Niestety mało dobrych słów usłyszałem na temat nowego materiału tego legendarnego zespołu, stąd ta recenzja. Przed kilkoma dniami na naszych łamach pojawił się już jeden tekst poświęcony temu albumowi i jak znam życie – jeszcze niejeden przed nami.
Rozumiem, że nie wszystkim ta płyta może się podobać, co jest naturalne. Nie do końca rozumiem tych, którzy na długo przed wydaniem materiału, kompletnie go nie znając ferowali wyroki o jego beznadziejności, tylko dlatego, że nie ma tam dawnego wokalisty. W sumie obecny, Kanadyjczyk Benoît David ma nawet podobą barwę głosu. Nie wiem skąd go wzięli, ale fakt faktem, że można było wybrać lepiej. Dobrze, że Horn w chórkach ratuje sytuacje.
Nie liczyłem na kontynuację Going For The One, a w najbardziej fantazyjnych i nietrzeźwych stanach nawet nie pomyślałem o Fragile oraz Dramie – z uwagi na udział Horna. Z jednej strony byłem ciekawy nowej płyty, ale z drugiej obawiałem się, że nie będzie to dobry powrót i nikomu – a zwłaszcza muzykom, na dobre to nie wyjdzie.
Już po pierwszym zapoznaniu uspokoiłem się, bo na szczęście nie jest to powrót w stylu Go Away White (2008) Bauhaus i jest lepiej niż z ostatnimi wydawnictwami Van der Graaf Generator.
Ogólnie rzecz biorąc Fly From Here jest płytą dobrą, a jak na taki zespół powiedziałbym raczej, że przyzwoitą. Tak, brakuje mi na nim, co prawda głosu Jona Andersona, którego drogi z zespołem niestety się rozeszły – podobno w niezbyt przyjemnych okolicznościach, w które przyznaję, specjalnie się nie zagłębiałem. Ale jakoś ten brak jestem w stanie przeżyć. Anderson ma się na szczęście dobrze, poświęcił się solowej twórczości, która trzyma poziom, ale szczerze powiedziawszy – nie porusza już tak, jak kiedyś. Chyba czasy się trochę zmieniły, toteż nie podzielam opinii, że gdyby Yes nagrywało nowy album razem z nim, ten byłby diametralnie inny, lepszy. Najbardziej ucieszyła mnie wiadomość, że znów z grupą współpracuje wymieniony wcześniej Trevor Horn. Uwielbiam tego muzyka i producenta, cenię go za Art of Noise, The Buggles, produkcje płyt m.in. Seal’a, Propagandy, Grace Jones, Simple Minds czy nawet t.A.T.u. Ośmieliłbym się stwierdzić, że to właśnie jest największym atutem (jeśli tak można to określić) Fly From Here.
Tytuł wydawnictwa pochodzi od niedawno odnalezionego demo „We Can Fly From Here” zespołu Buggles (dla niewtajemniczonych: grał w nim m.in. Geoffrey Downes). Horn, gdy w ubiegłym roku szykował reedycje Adventures in Modern Recording natrafił właśnie na ten utwór. Tak nawiązała się ponowna współpraca jego z dawnymi kolegami. Horn nie dość, że został producentem materiału i udziela się w charakterze drugiego wokalisty to w dodatku napisał większość tych kompozycji, przeważnie w duecie z Downesem.
Na Fly From Here składa się jedenaście utworów. Całość podzielona jest na dwie części. Pierwszą z nich wypełnia trochę niespójna trzyczęściowa tytułowa suita. Niespójna, bo nie jest to coś na wzór suit „Cygnus” Rush. Jest to niewątpliwie jakaś tam całość, ale bardziej kilku niezależnych utworów, połączonych wspólnym tytułem. Pamiętajmy też, że przecież pochodzący z szafy Horna zalążek tego utworu ma jakieś trzydzieści lat. Tak więc pozostałe fragmenty były wymyślane i dogrywane do tego. Jak dla mnie najlepszych momentem tej kompozycji jest „Madman At The Screens”. Tylko, że nie specjalnie przypomina ona styl Yes... Brzmi bardziej jak utwór The Buggles – zwłaszcza w okolicach refrenu. Pozostałe pięć kompozycji nie wybija się specjalnie, rzekłbym, że są wręcz popowe. Moim zdaniem „The Man You Always Wanted Me to Be” to najsłabszy utwór na tym albumie. Jak na Yes jest dość nijaki i pozbawiony charakteru, za dużo w nim wokalu Davida. Potem jest lepiej, przyjemniej i dalej... popowo. Z dwóch króciutkich utworów autorstwa wyłącznie Steviego Howe – mam na myśli „Hour Of Need” i „Solitaire” ten pierwszy jest naprawę przyzwoity, chyba najlepszy, jeśli chodzi o „poza suitową” część albumu. Szkoda, że nie ma tutaj pełnej wersji tego utworu, bo ta w postaci bonusu dostępna jest wyłącznie na edycji japońskiej (oryginalnie zamiast 3 minut, kompozycja trwa 6:45, więc skrócono ją o ponad połowę!).
Reasumując jest to dobre i znakomicie wyprodukowane 47 minut muzyki. Oczywiście byłbym daleki od haseł-frazesów, że nowa płyta to fuzja najlepszych dźwięków Yes’ów z przełomu lat ’70 i ’80. Z drugiej strony daleki jestem od opinii, że to album wydany wyłącznie dla zwiększenia liczby zer na kontach. Przepraszam bardzo, ale bestseller to to raczej nie będzie. Co poniektórzy fani zakupią na pewno, fanatycy sięgną pewnie po wersję limitowaną tzw. memorabilię, a reszta jakoś specjalnie nie zwróci na niego uwagi. Generalnie mogli panowie wydać ten materiał pod swoimi nazwiskami (analogicznie jak ostatnio Robert Fripp, Mel Collins i Jakko Jakszyk), a nie pod nazwą Yes, tylko wtedy to naprawdę mieliby problem z jakimkolwiek wypromowaniem się.
Gdyby był to inny zespół dałbym spokojnie siedem-osiem artrockowych gwiazdeczek. Ponieważ jest to album Yes, a marka w końcu do czegoś zobowiązuje, płyta w mojej subiektywnej ocenie plasuje się między oceną sześć, a siedem. Daję siedem za produkcję i dobre słowo na koniec – warto posłuchać. Ale będzie też mała przestroga: kolejny taki album za pięć, dziesięć lat już nie przejdzie. Zresztą jestem pewny, że choć to naprawdę niezła i przyjemna płyta, to za kilka lat nikt o niej nie będzie chciał dyskutować.