To chyba pierwszy w historii artrock.pl przypadek powtórnej recenzji tej samej płyty przez tą samą osobę – jedenaście lat temu pisałem o Magnification przy okazji jej premiery (to był zresztą w ogóle mój debiut na łamach serwisu). Nie będę więc powtarzać opisu samego albumu (przypomnę tylko, że po wyrzuceniu Choroszewa w związku ze skandalem seksualnym(*) zespół wszedł do studia w składzie czteroosobowym, ale za to z orkiestrą symfoniczną), spróbuję natomiast odnieść się do tego, co wtedy o nim myślałem i skonfrontować to z moją dzisiejszą opinią.
Tamta recenzja była pisana na świeżo, pełna radości z nowej muzyki mojego ulubionego zespołu i wręcz entuzjazmu. Czy przesadnego? Dzisiaj mam więcej wątpliwości co do efektów współpracy orkiestry i zespołu. Tam, gdzie orkiestra zdominowała brzmienie (We Agree, Give Love Each Day) staje się ono po prostu nieznośnie patetyczne, niczym się nie różniąc od niesławnej Symphonic Music of Yes czy nagrań z Change We Must Andersona. Szkoda, bo oba te utwory miały w sobie potencjał wybitności, i chętnie bym je usłyszał w jakimś innym opracowaniu, już bez orkiestry. Dużo mniej też mi się podobają „przerywniki” – o ile dynamiczne Can You Imagine i ulotne Soft as a Dove nadal w kontekście całej płyty odnajdują się bardzo dobrze, o tyle Don’t Go i Time is Time najchętniej potraktowałbym klawiszem „skip”.
Co do jednego nie mam wątpliwości – dwa najważniejsze i najpiękniejsze utwory na płycie, Dreamtime i zwłaszcza In the Presence of, bronią się po tych jedenastu latach wspaniale. I właśnie ze względu na nie oceniam Magnification mimo wszystko nieco wyżej niż Laddera, czyli na siódemkę. Czyli dokładnie tyle, na ile ją wyceniłem „w skali Yes” jedenaście lat temu. Co oznacza, że jednak ten entuzjazm nie poniósł mnie wtedy zupełnie...
Puentując recenzję Magnification, nawiązałem do porównania Yes do polskiej reprezentacji piłkarskiej, która właśnie wtedy awansowała po szesnastu latach przerwy do mistrzostw świata. Niestety, porównanie miało swój ciąg dalszy. Reprezentacja, jak wiadomo, skompromitowała się w Korei i już nigdy później, poza pojedynczymi wyskokami, nie grała tak dobrze jak wtedy w 2001 roku, natomiast Yes, po zagraniu fenomenalnej trasy koncertowej, nie wrócił już do studia – na dziesięć długich lat.
(*) – ten skandal seksualny polegał na tym, że muzyk złapał za pośladek jedną z pań z obsługi technicznej (przyp. redakcji).